W sobotę (11 maja) reprezentacja Polski po raz pierwszy od 22 lat rozegrała spotkanie na mistrzostwach świata elity. W rywalizacji z Łotwą, czyli brązowymi medalistami poprzednich zmagań, nasza kadra była skazywana na porażkę. Tymczasem Biało-Czerwoni trzykrotnie prowadzili i ostatecznie przegrali jednak 4:5, ale dopiero po dogrywce.
Występ naszej hokejowej kadry rozbudził nadzieję, że nie będzie ona chłopcem do bicia. Trudno było jednak oczekiwać cudu w rywalizacji z reprezentacją Szwecji. Mówimy bowiem o głównym kandydacie do złotego medalu mistrzostw świata.
W kadrze Szwecji znalazło się 18 zawodników występujących w najlepszej lidze świata, czyli amerykańskiej NHL. U nas natomiast żaden z hokeistów nie gra za oceanem. Stąd też porażka 1:5 jest odbierana jako dobry wynik.
Tym samym zdobyta bramka przeciwko jednej z najlepszych drużyn na świecie była sporą niespodzianką. Na początku trzeciej tercji krążek przejął Alan Łyszczarczyk. Co prawda w pierwszym starciu sam na sam z Filipem Gustavssonem przegrał, ale jego strzał zza bramki odbił się od pleców bramkarza i wylądował w siatce.
Z uwagi na rywalizację z wielkim rywalem nasi hokeiści bardzo cieszyli się z tego trafienia. W końcu była to pierwsza bramka strzelona Szwedom od mistrzostw świata w... 1989 roku. Mimo że nawet ostatnia tercja padła łupem przeciwników, to nasza reprezentacja wycisnęła z tego pojedynku maksimum.
- Zasłużyliście na tą bramkę Biało-Czerwoni i mamy gola. Euforia na trybunach, jakby to trafienie dało nam prowadzenie - podsumował jeden z komentatorów meczu na Polsacie Sport.
Przeczytaj także:
Fatalne wieści dla Polski. Sprawdź tabelę
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: 43-letnia legenda błyszczała na gali w Nowym Jorku