F1. Jarosław Wierczuk: Totalny chaos w Mercedesie. Widać, jak mocno Lewis Hamilton scala zespół [KOMENTARZ]

Materiały prasowe / Mercedes / Na zdjęciu: George Russell
Materiały prasowe / Mercedes / Na zdjęciu: George Russell

Mercedes zyskał opinię perfekcyjnej ekipy F1. Dlatego tak trudno było uwierzyć w obrazki, jakie widzieliśmy w GP Sakhir. Czy zadecydowała o tym nieobecność Lewisa Hamiltona? Jak na dłoni widzieliśmy, jak Brytyjczyk scala ten zespół.

Na starcie GP Sakhir zabrakło dwóch kierowców. Romaina Grosjeana ze względu na poważny wypadek sprzed tygodnia, ale i Lewisa Hamiltona, który ma za sobą pozytywny test na COVID-19. Wybór Mercedesa padł na George'a Russella ku niezadowoleniu kierowcy rezerwowego teamu - Stoffela Vandoorne'a.

Rozumiem to rozgoryczenie. Belgijski zawodnik przecież na taki scenariusz jest zatrudniony. Trzeba się jednak postawić trochę w roli Mercedesa, który pod względem organizacyjnym, kadrowym jest w dużej mierze brytyjskim zespołem, a to właśnie przez tamtejsze media Russell jest od dłuższego czasu kreowany na następcę Hamiltona.

Tak symboliczna "zmiana warty" miała dla zespołu sens tym bardziej, że Lewisowi ostatnio zdarzały się sugestie, które podają w wątpliwość jego przyszłość w F1.
Czy Russell potwierdził swoją wyjątkowość? Moim zdaniem, tak i to już w sobotę. Szybkościowo był na praktycznie identycznym poziomie jak Valtteri Bottas.

ZOBACZ WIDEO: Rafał Kot analizuje formę syna. "Jestem w kropce"

Różnice czasowe były rekordowo minimalne, a jestem przekonany, że również Bottas był bardzo zdeterminowany do utrwalenia swojej pozycji. Pierwsza trójka w kwalifikacjach popisała się w zasadzie identycznymi czasami. Nie zapominajmy też, że dla Russella Mercedes to de facto nowy team. Do tego dochodzi pojazd, który po prostu jest bolidem Hamiltona. To było widać i co ciekawe mówił o tym również Toto Wolff.

Russell niestety nie bardzo mieścił się w samochodzie. Odczuwalny był tutaj brak czasu. Pozycja w samochodzie była, jak na obecne standardy, zdecydowanie zbyt wysoka. Tak samo wypowiadał się George, który mówił, że bolid jest od podstaw zaprojektowany dla kierowców o budowie Michaela Schumachera lub Nico Rosberga. Mierzących jakieś 170 cm. Russell jest jak na kierowców wyścigowych rekordowo wysoki.

Mimo ekstremalnie małych różnic w kwalifikacjach pomiędzy pierwszą trójką, ustawienie startowe było kluczowe. Wiatr i piach pustynny potrafią na torze Sakhir w realny sposób wpłynąć na trakcję podczas startu i w tym sensie pierwszą oraz trzecią pozycję uznaje się za priorytetowe w stosunku do chociażby drugiej czy czwartej. Trzeba też pamiętać, że Max Verstappen, jak to często bywa, startował na odmiennej od Mercedesów mieszance opon i dysponował wyższą przyczepnością.

Start miał coś z efektu domina. Wszystko zaczęło się od Bottasa i jego nie pierwszego przecież niezbyt idealnego startu. Chociaż kolejne wydarzenia na pierwszych zakrętach nie były bezpośrednio efektem jazdy Fina, to właśnie od jego startu się wszystko zaczęło. Poskutkowało to wypadkiem Verstappena oraz Leclerca. O ile było w tym trochę winy Monakijczyka, o tyle Holender nie miał na ten incydent żadnego wpływu. Po prostu był w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie i tym samym, moim zdaniem, zapracował na tytuł najbardziej pechowego kierowcy F1 sezonu 2020.

Jednak wyścig na torze Sakhir miał w sobie więcej niespodzianek i równie pechowych sytuacji. Ostateczny wynik był w zasadzie nie do przewidzenia. Cała ścisła czołówka - od Verstappena i Leclerca po oba bolidy Mercedesa albo odpadła albo miała bardzo poważne problemy.

Dla Mercedesa początek wyglądał jak jeden z wielu w aktualnym sezonie (i nie tylko) wyścigów. Mocno się nie przyglądając kolorom kasków, można było odnieść wrażenie, że oto właśnie po raz kolejny Lewis Hamilton w książkowy sposób kontroluje Grand Prix, a za nim podąża Valtteri Bottas. Tak, George Russell nie popełnił żadnego zauważalnego błędu i pomimo, że on sam bardziej obawiał się tempa wyścigowego niż kwalifikacji, to chyba właśnie w wyścigu udowodnił swoją wyjątkowość. Dokładnie w stylu Lewisa był niezawodny we wszystkich tych momentach, które dla ostatecznego wyniku były kluczowe.

Russell bardzo dobrze wystartował, pomimo "gorszej" drugiej pozycji. W zasadzie od pierwszego zakrętu był poza zasięgiem konkurencji, a więc jednocześnie zdecydowanie obniżył ryzyko potencjalnej kolizji, czego pomimo pole position absolutnie nie można powiedzieć o Bottasie. Wreszcie w trakcie pierwszej fazy pit-stopów Brytyjczyk był w stanie skutecznie rozbudować swoją przewagę nad Finem (z 2,5 do ok. 6,5 s.).

Później mieliśmy w wydaniu Mercedesa totalny chaos, którego chyba nikt nie był w stanie przewidzieć. Pomyłka dotyczyła opon, pomieszano je pomiędzy dwoma bolidami, co swoją drogą jest niezgodne z regulaminem i może podlegać karze. W efekcie oba samochody Mercedesa musiały zjechać na kolejny, nieplanowany przecież pit-stop. Tego typu wpadki można było się w ostatnich latach spodziewać po Ferrari, ale Mercedes wręcz słynął nie tylko z rekordowej bezawaryjności, ale również niemal bezbłędnego funkcjonowania teamu.

Niesamowite, dziwne. To są słowa, które cisnęły mi się na usta podczas transmisji na żywo. Daleki jestem od jakiś teorii spiskowych, ale naprawdę trudno uciec od zderzenia dwóch, podstawowych i oczywistych faktów - legendarnej perfekcyjności zespołu i nieobecności Hamiltona. Tak jakby to osoba Lewisa scalała całą ekipę i nadawała jej dynamiki tak, jak to było za czasów Schumachera w Ferrari.

Jednak Russell pomimo, iż wyjechał z boksów tracąc wiele pozycji i za Bottasem nie poddawał się. Fenomenalny atak na Bottasa i tempo nadrabiania strat oznaczało bardzo szybki awans z pozycji piątej na drugą, z realną szansą na zwycięstwo. Gdyby do niego doszło, byłaby to bodaj najbardziej emocjonalna końcówka wyścigu w tym sezonie. Szczególnie, że dla brytyjskiego kierowcy byłoby to pierwsze zwycięstwo w F1, a przecież raptem kilka dni temu ten zawodnik Williamsa nawet nie marzył o takim scenariuszu.

Kolejny już pech w tym wyścigu pokrzyżował owe sensacyjne plany. Russell musiał bowiem po raz kolejny zjechać na wymianę opon ze względu na defekt. Niesamowite, dziwne po raz drugi! Czy nie za dużo przypadków? Czy nie należałoby Mercedesowi zadać pytania czy Russell mógł wygrać? Czy wprowadzenie np. team orders i "przepchnięcie" Bottasa na pierwszą pozycję nie byłoby zbyt żenujące wizerunkowo?

Przecież Verstappena nie było od początku wyścigu, a więc punktowo Bottasowi niewiele grozi. Moralnym zwycięzcą był zatem z pewnością Russell. To zwycięstwo wypracował sobie dwukrotnie w trakcie jednego wyścigu. Raz po starcie obejmując i rozbudowując prowadzenie, drugi raz w trakcie brawurowej i jednocześnie całkowicie skutecznej pogoni po chaosie z pit-stopami. Oba te niemal pewne zwycięstwa zostały mu odebrane.

Ciekawe jest jednak to, że i tak GP Sakhir wygrał kierowca pierwszy raz stający w F1 na najwyższym stopniu podium. I pomyśleć, że na pierwszym okrążeniu Sergio Perez plasował się zaledwie na 18. pozycji.

Jarosław Wierczuk

Czytaj także:
Mercedes z karą finansową za swój pit-stop
Co oni zrobili? Nagranie fatalnego pit-stopu Mercedesa

Komentarze (0)