- Wiem, że tory wybiera się z powodu polityki i pieniędzy. Nawet nie myśli się o tym, czy gwarantują one ciekawą walkę. Powinniśmy unikać takich sytuacji, bo z naszej perspektywy to nie jest fajne. My kochamy ściganie - powiedział ostatnio Valtteri Bottas, kierowca Mercedesa (czytaj więcej o tym TUTAJ).
Bottas trafił w sedno. Formuła 1 dawno przestała być sportem, w którym wyścigi organizuje się w krajach nasiąkniętych motorsportem. Pogoń za pieniądzem sprawia, że coraz częściej zawodnicy muszą rywalizować na obiektach, gdzie nie ma wielkiej kultury ścigania. W przyszłym roku w kalendarzu pojawi się Wietnam, już teraz mamy takie obiekty jak Bahrajn czy Abu Zabi.
Ekspansja ze szkodą dla Europy
Niektóre kraje, zwłaszcza azjatyckie, są w stanie płacić coraz większe pieniądze za organizację F1. Mowa nawet o 40 mln dolarów za sezon (czytaj więcej o tym TUTAJ). To powoduje, że rosną koszty zakupu praw do wyścigu. Liberty Media, właściciel F1, potrafi wycisnąć lokalnych promotorów niczym cytrynę. Zgarnia przy tym ogromne pieniądze, nie parząc na narzekania kierowców.
ZOBACZ WIDEO #dziejesiewsporcie: ekstremalny zjazd w Tour de France. Kolarz z kamerą na klatce piersiowej
Poczynania właściciela F1 działają na szkodę krajów europejskich. Nikt nie myśli o usuwaniu legendarnych obiektów z kalendarza, w końcu Europa jest kolebką F1. Jednak Stary Kontynent też musi poddać się prawu inflacji i płacić więcej za organizację zawodów. Nieprzypadkowo tegoroczne negocjacje z Brytyjczykami, Hiszpanami i Niemcami przeciągały się w czasie.
Dla organizatorów wyścigów na torach Catalunya i Hockenheim zakończą się one fiaskiem. Nikt tego wprost nie przyznaje, ale najpewniej w przyszłym roku Hiszpanii i Niemiec zabraknie w kalendarzu F1. Ktoś musi bowiem zrobić miejsce Holandii i Wietnamowi.
Niemcy nie będą się zabijać o F1
Chociaż Niemcy są jedną ze światowych potęg, to potrafią liczyć każde euro. F1 w tym kraju najlepsze lata ma za sobą, a boom wywołany przez Michaela Schumachera dawno już minął. Dlatego tamtejsi działacze tak ogromne nadzieje wiążą z synem "Schumiego", 20-letnim Mickiem (czytaj więcej o tym TUTAJ).
Rząd lokalny nie zamierza dorzucać się do organizacji wyścigu na Hockenheim, skoro mowa o imprezie komercyjnej i zyski z tego zgarnie prywatna spółka, jaką jest Liberty Media. To podejście zupełnie inne od tego, jakie mają politycy i działacze w innych krajach. Dość powiedzieć, że gdyby nie decyzja Mercedesa, który wyłożył grube miliony na organizację Grand Prix Niemiec, to wyścigu na Hockenheim nie byłoby w kalendarzu już w tym roku.
Tymczasem Włosi wkrótce mają ogłosić nową umowę ws. organizacji Grand Prix na torze Monza, a władze lokalne i rząd w Rzymie mają co roku dorzucać kilka milionów euro do budżetu imprezy. Podobnie jest w wielu innych miejscach. Nie są to jednak pieniądze wyrzucane w błoto.
Meksyk przykładem dla innych
Jak wyliczyła hiszpańska agencja "Business & Sport", Niemcy nie potrafią zarobić na F1. W zeszłym roku w ciągu kilku dni rejon wokół Hockenheim zgarnął tylko 52 mln euro. To trzeci najgorszy wynik w stawce. Gorzej pod tym względem spisują się tylko Belgowie (41 mln euro) oraz Austriacy (39 mln euro).
Wpływ na to ma położenie - w okolicach wspomnianych trzech torów nie ma żadnych atrakcji turystycznych, większość kibiców przyjeżdża tylko na weekend wyścigowy i wraca do domu. Dlatego restauratorzy, hotelarze i inni przedsiębiorcy mogą liczyć zyski tylko przez dwa, trzy dni.
Przykładem dla europejskich promotorów powinien być Meksyk. Chociaż kraj płaci krocie za organizację wyścigu F1, to impreza generuje zysk rzędu 250 mln euro dla lokalnych biznesmenów. Wielu kibiców wybierając się do Mexico City, planuje bowiem dłuższe wakacje i spędza w tym miejscu nawet dwa tygodnie. Krótszy pobyt, biorąc pod uwagę koszty podróży, nie miałby sensu. Gdyby nie F1, większość osób nie planowałaby nawet wizyty w Meksyku. W ten sposób generuje się ruch turystyczny.
Z europejskich miast najlepiej radzi sobie pod tym względem Hiszpania i też nie ma w tym przypadku. Tor Catalunya mieści się pod Barceloną, co daje kibicom szansę na odbycie wakacji w stolicy Katalonii. Na korzyść tego regionu działa też to, że na lotnikach El Prat czy Girona lądują samoloty tanich linii lotniczych. Jeśli ktoś z Europy chce udać się na wyścig F1, to Barcelona do tej pory była jedną z tańszych opcji.
Łącznie w zeszłym roku kibice F1 zostawili w rejonach, w których odbywały się wyścigi ponad 2,25 mld euro. Zarobili na nich hotelarze, sklepy, restauracje i wiele innych przedsiębiorców. To jasno pokazuje, że na Formule 1 można zarobić. Wystarczy tylko, aby zawody odbywały się w miejscu, które jest atrakcyjne pod względem turystycznym.