Wielki Eddy

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

Kariera Edwarda Jancarza pełna była rozmaitych meandrów, zawirowań i niesamowitych przebłysków. W 1967 roku praktycznie mało komu znany młody żużlowiec, nie będący nawet liderem w swojej rosnącej w siłę Stali Gorzów, rok później osiąga swój największy sukces indywidualny w karierze, staje po barażu na podium IMŚ, czym szokuje żużlowy świat.

To był medal wywalczony na drodze przez mękę. Wśród reprezentantów Polski młody Edek znalazł się na początku roku 1968 oczywiście po części za zasługi, a konkretnie za bardzo dobry rok w gronie młodzieżowców, za Srebrny Kask edycji 1967, ale głównie z powodu odsunięcia od kadry jego nauczyciela Andrzeja Pogorzelskiego za rzekomo słabe zaangażowanie i faktycznie zerowy dorobek punktowy podczas finału DMŚ w Malmoe. Nie pozwoliło to Polakom obronić wówczas tytułu drużynowych mistrzów, po dwóch błyskotliwych triumfach w latach 1965 i 1966. Za "karę" nie było Pogorzelskiego w kadrze, ale w ramach rekompensaty dla Stali powołano młodego (21 lat) Jancarza. Zaskoczony tym młody gorzowianin przemykał w eliminacjach, w trudach awansując z dalszych miejsc. Druga eliminacja IMŚ w Rybniku mogła być dla niego ostatnią, ale pokazała, że Edek ma w tym roku wyjątkowego farta. No cóż, szczęście ponoć sprzyja lepszym. Po kilku swoich biegach był praktycznie poza pierwszą ósemką i zrezygnowany już niemal pakował swój bagaż, gdy nagle upadł na prowadzeniu jego najgroźniejszy rywal, wyjątkowo dobrze usposobiony Niemiec Gerhard Uhlenbrock. Oznaczało to równą ilość punktów obu rywali, więc dla wyłonienia ostatniego awansującego dalej, konieczny był dodatkowy wyścig. Z poobijanym Niemcem Jancarz wygrał bez trudu i awansował do finału kontynentalnego w radzieckiej Ufie. Tam, Edward zaprawiony już coraz bardziej w bojach znalazł się tuż za podium. Awansował tym samym do finału europejskiego we Wrocławiu. Najtrudniejsze było za nim. We Wrocławiu dwa razy padał, wył z bólu, ale się nie poddawał, z siódmego miejsca niespodziewanie awansował do wielkiego finału w Goeteborgu, tak dla nas szczęśliwym po brązowym medalu Antoniego Woryny sprzed dwóch lat. Tym razem Woryna z odnowioną kontuzją nic nie wskórał, natomiast Jancarz wygrywając trzy wyścigi stanął przed wielką szansą na medal, jeśli tylko wygra w barażu o brąz z rosyjskim kamikadze Kurylenko. Jancarz wygrał, po raz pierwszy w życiu stanął zszokowany na podium jakiejkolwiek imprezy międzynarodowej rangi mistrzowskiej. Debiut marzenie.

Potem jeszcze Edward zaliczył szóste miejsce na kolejnym światowym finale na Wembley i jakoś ni stąd ni zowąd ucichło o Jancarzu. Kontuzja barku i długi powrót do krajowej, a tym samym - takie to były czasy - światowej czołówki. Dobry sezon 1969 skutkował jeszcze powołaniem do kadry na Rybnik DMŚ’69, gdzie jako współlider biało-czerwonych, obok Andrzeja Wyglendy, w największym stopniu przyczynił się do złotego medalu drużynowych mistrzów świata dla Polski. Zdobył 11 punktów na 12 możliwych, gromiąc wszystkich najlepszych na świecie - Ove Fundina, Barry Briggsa, Ivana Maugera. Ale potem zniknął z aren światowych aż do roku 1973, kiedy to z nominacji, nie awansu znów zawitał wśród najlepszej szesnastki żużlowców świata, podczas jedynego w swoim rodzaju, niesamowitego w każdym fragmencie finału chorzowskiego z rekordem frekwencji - 100 tys. widzów. Żużlowy świat oczarował wówczas sensacyjny zwycięzca Jerzy Szczakiel, choć to w Jancarzu upatrywano bodaj głównego faworyta drugiego, po Wrocławiu, finału IMŚ na polskiej ziemi. Optował za tym szczególnie mocno redaktor Jan Ciszewski. Odtąd znów "etatowo" uczestniczył w światowych zjazdach najlepszych żużlowców. Ale w pierwszej szóstce już niestety nie zameldował się nigdy, zaś w pierwszej dziesiątce tylko dwukrotnie: w Chorzowie IMŚ’79 (z Plechem na drugim stopniu podium) oraz w Los Angeles IMŚ’82.

Edward Jancarz

W drużynowych mistrzostwach świata po roku 1969 także już nie zasmakował podobnych sukcesów, który stał się jego udziałem w Rybniku. Brązowe - wówczas odbierane jako porażka - medale, owszem, z kolegami odbierał aż czterokrotnie, a na White City DMŚ’76 i we Wrocławiu DMŚ’77 przysłużył się do srebrnego medalu dla Polski. Mistrzostwo Świata pozostało w sferze marzeń. Lepiej, choć też bez złota, wypadał w mistrzostwach świata par, dwukrotnie stojąc na drugim i dwukrotnie na trzecim stopniu podium.

Zadziwiająca była historia finałów IMP Edwarda Jancarza. Dopiero jako doświadczony żużlowiec, po swoim odrodzeniu za środkowego Gierka zaczął się upominać o laury indywidualnego mistrza kraju. Czapkę Kadyrowa założył w Częstochowie w 1975 roku, a na powtórzenie tego sukcesu potrzebował aż ośmiu lat. W 1983 roku znów nie miał sobie równych na gdańskim torze. Wraz z odnalezieniem formy sportowej w kraju odzyskał również markę za granicami. Został zaangażowany do startów w lidze angielskiej, gdzie przez długich sześć sezonów (1977-82) Eddy wyjątkowo był szanowany za wyniki na torze i postawę w życiu codziennym.

Trzem barwom pozostał wierny do końca: Stali Gorzów, klubowi Wimbledon w Anglii i swojej ojczyźnie - Polsce. Bogatą karierę zakończył w roku 1985, co rozpoczęło w polskim speedway’u okres bezprzykładnej posuchy, gdy chodzi o międzynarodowe sukcesy Polaków. Odstawiając swój motocykl popularny Eddy nakreślił niejako symboliczny kres dla owej złotej ery polskiego żużla, rozpoczętej w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku.

Edward Jancarz zajął się potem pracą trenera, szkoleniem młodzieży, osiągając i w tej dziedzinie niezłe rezultaty, tak w rodzinnym Gorzowie, jak i w Krośnie, gdzie przyjmowany był jak posłaniec Nieba. Także władze sportu żużlowego w Warszawie angażowały doświadczonego gorzowianina do pracy z kadrą. Niestety popadł w tym czasie w tarapaty osobiste. Nie potrafił unieść ciężaru popularności w obliczu kłopotów rodzinnych, osobistych. Przeżył dramat rodzinny. Odeszła kochająca żona. Pojawiła się druga - kochająca inaczej. Alkohol, awantury, systematyczne staczanie się na dno - bezsilność herosa po zejściu z areny - nie pierwszy to znany przypadek i nie ostatni. To nie mogło mieć happy endu.

Ginie z rąk spudłowanej wybranki w styczniu 1992 roku. Pchnięcia nożem okazały się śmiertelne. Najlepszym komentarzem niech będzie milczenie…

Stefan Smołka

PS. Memoriał Edwarda Jancarza rozgrywany jest od daty Jego tragicznej śmierci, z małymi przerwami w latach niechluby. Chwała działaczom gorzowskim, bo pamięć najlepszym synom tej ziemi bez wątpienia się należy. Chwała za imię stadionu, za pomnik żużlowca i za Memoriał Edwarda Jancarza. Niech trwa.

Źródło artykułu: