Żużel. Prezesi mówią o frekwencyjnym dramacie przez COVID-19. Drastyczny spadek wpływów ze sprzedaży biletów

Zdjęcie okładkowe artykułu: WP SportoweFakty / Tomasz Jocz / Na zdjęciu: kadr z meczu Stal - Włókniarz
WP SportoweFakty / Tomasz Jocz / Na zdjęciu: kadr z meczu Stal - Włókniarz
zdjęcie autora artykułu

Miał być sezon bez kibiców. Ostatecznie mogli oni przychodzić na stadiony, ale nie zapełniali często dopuszczalnych 50, a nawet 25 procent pojemności obiektów. - Spadek wpływów ze sprzedaży biletów był drastyczny - mówi nam jeden z prezesów.

Sezon 2020 w dobie pandemii ruszał z założeniem, że kibiców na trybunach może wcale nie być. Ostatecznie zmieniło się to w trakcie trwania rozgrywek. Jedynie pierwsze mecze PGE Ekstraligi odbywały się bez udziału publiczności. Najpierw kibice mogli zapełnić do 25 procent pojemności stadionów. Później limit został zwiększony do połowy.

Oczywiście zdarzyły się sytuacje, że poszczególne z żużlowych miast trafiały do stref żółtej lub czerwonej. W przypadku tej drugiej, mecze odbywały się bez udziału publiczności. Generalnie jednak kibice nie walili drzwiami i oknami na stadiony.

- Nie mam twardych danych odnośnie frekwencji na stadionach w PGE Ekstralidze, ale zauważyłem na własne oczy, że bywały mecze i pustki na trybunach. Jeszcze gorzej wyglądało to na stadionach w eWinner 1. Lidze - mówi nam Marcin Majewski, szef żużla w Canal+. - Pewnie to pokłosie nie tylko pandemii, ale także faktu, że w końcówce sezonu niektóre mecze w eWinner 1. Lidze nie elektryzowały już kibiców, bo były o nic. Brak play-offów zrobił swoje - dodaje Majewski.

ZOBACZ WIDEO Limitery miały doprowadzić do oszczędności, ale poszło to w drugą stronę

Rzeczywiście, o ile z frekwencją w PGE Ekstralidze tragedii jeszcze nie było, choć na niektórych stadionach pojawiał się problem z wypełnieniem limitu 50 procent, to w eWinner 1. Lidze prezesi narzekali na wpływy z biletów. - Owszem, sprzedało się więcej karnetów, bo ich posiadacze mieli pierwszeństwo przy wejściu na stadion i to podziałało na tych najbardziej zagorzałych fanów. Sprzedaż biletów przed samymi meczami to była jednak tragedia - mówi nam jeden z prezesów klubu eWinner 1. Ligi. - Praktycznie na żaden mecz nie wyprzedały się bilety do końca. Porównując wpływy tylko z biletów, nie licząc karnetów, to w tym sezonie mieliśmy przychody na poziomie 5 procent zeszłego roku. Wtedy były jednak play-offy i dużo lepsza frekwencja. Teraz ludzie bali się chodzić na mecze - dodaje nasz rozmówca. Koszty organizacyjne meczu, w tym ochrony, często przewyższały stricte przychodzy z samej sprzedaży biletów. Nie bez kozery przed sezonem mówiło się, że taniej będzie jechać bez publiczności. Oczywiście sensu to większego nie ma, bo żużel, jak każde inne widowisko sportowe jest tworzone dla kibiców.

Powodów słabszej frekwencji na pewno jest kilka. Społeczeństwo po lockdownie nie wróciło do dzisiaj do pełnej normalności. Pustkami świecą nie tylko stadiony, ale dramatyczna jest sytuacja kin czy teatrów. - Myślę, że na frekwencję miało wpływ kilka spraw. Ludzie po kilku miesiącach zamknięcia w domach, przed telewizorami, wykorzystali dobrą, letnią pogodę na inne rozrywki niż wizyty na stadionach. Poza tym intensywność zawodów żużlowych była bardzo duża i to też odbijało się na frekwencji. Ludzie mogli mieć przesyt żużla - uważa Marcin Majewski.

Pandemia i reżim sanitarny absolutnie nie sprzyjała także prowadzeniu akcji marketingowych przez kluby, które często do czwartku przed weekendowymi meczami nie wiedziały, czy będą mogły wpuścić 25 czy 50 procent kibiców, czy też spotkanie odbędzie się bez udziału publiczności. Praktycznie promocja zawodów przeniosła się w dużej mierze do internetu. Nie można było robić akcji marketingowych z wykorzystaniem żużlowców, którzy przez cały sezon 2020 byli - ze zrozumiałych względów - odcięci od kontaktu z kibicami.

Ludzie w dobie pandemii mieli inne problemy niż uczestnictwo w meczach żużlowych. Kryzys odbił się na budżetach domowych wielu rodzin. Każdy liczył, ile kosztuje wyjście z rodziną na mecz, a nie były to małe pieniądze. Chodzili najbardziej zagorzali fani. To niestety przekładało się później na wpływy do klubowych kas.

Finały play-off PGE Ekstraligi być może wyprzedadzą się do ostatniego możliwego miejsca. Jednak w normalnych okolicznościach pewnie w kilka godzin zeszłyby na pniu wejściówki na decydujące mecze i to na wszystkie dostępne miejsca. W tym sezonie jest problem, by zapełnić 50 procent. Na piątkowy finał w Gorzowie biletów jeszcze jest sporo. To daje do myślenia.

Gorsza frekwencja to nie tylko problem polskich klubów i rozgrywek ligowych. Wyjątkiem był oczywiście Lublin w PGE Ekstralidze, ale to jest fenomen na skalę światową. Świetna frekwencja była w 2.LŻ w Krośnie, a to z kolei wiązało się z udanym sezonem Wilków. Stadiony świeciły pustkami także na piątkowych rundach Grand Prix. Pewnie, że bilety bywały drogie, że obecność na zawodach dzień po dniu wiązała się ze sporym wydatkiem i kibice wybierali imprezy, które oglądali na żywo.

Prezesi już teraz zastanawiają się, jakie wpływy ze sprzedaży biletów szacować do przyszłorocznych budżetów. Lepiej przecież mile się zaskoczyć niż rozczarować. W większości klubów był problem z wypełnieniem stadionów nawet w ograniczonym zakresie. - Tak szybko nie wróci to do normalności. Przyszły sezon też pewnie będzie specyficzny, a w naszym przypadku wpływy z biletów stanowiły spory udział w klubowym budżecie. Zawodnicy raz zgodzili się na cięcia umów. Drugi raz na takie coś nie pójdą, dlatego przy podpisywaniu kontraktów nie można szaleć, bo jeśli kibice nie wrócą na stadiony, to ciężko będzie spiąć budżet przy stawkach sprzed pandemii - kończy prezes klubu w eWinner 1. Lidze.

Zobacz także: Żużlowi amatorzy mają wielkie serca. Pojadą charytatywny turniej Zobacz także: Betard Sparta nie potrzebuje rewolucji 

Źródło artykułu: