15 lat temu mył motocykle Rafała Szombierskiego. Teraz jest prawą ręką Antonio Lindbaecka

WP SportoweFakty / Łukasz Łagoda / Na zdjęciu: Antonio Lindbaeck
WP SportoweFakty / Łukasz Łagoda / Na zdjęciu: Antonio Lindbaeck

Antonio Lindbaeck w zeszłym roku jeździł w kratkę. Słabo zaczął rozgrywki PGE Ekstraligi, ale dobrze je zakończył. Po sezonie narzekał na swojego poprzedniego menedżera, a chwalił tego obecnego. - Udało mi się do niego dotrzeć - mówi Marcin Momot.

[tag=7322]

Marcin Momot[/tag] to postać dobrze znana w środowisku żużlowym. Pracował już dla wielu zawodników. - Zaczęło się od tego, że ojciec zabrał mnie na żużel. Jego bliskim znajomym był Eugeniusz Skupień. Chciałem nawet jeździć, ale problemy zdrowotne sprawiły, że nie zostałem przyjęty do szkółki. Postanowiłem, że spróbuję sił jako mechanik - mówi nam obecny menedżer Antonio Lindbaecka, który wywodzi się z Rybnika.

To właśnie tam uczył się fachu. Najpierw pomagał swoim rówieśnikom w przygotowaniu motocykli. Współpracował z Wojciechem Druchniakiem czy Michałem Mitko. Czerpał z doświadczenia takich mechaników, jak Ryszard Małecki czy Henryk Romański. Za młodych lat zaliczył także wakacyjny epizod w Szwecji.

- Później przyszedł czas na większe nazwiska. Pracowałem dla Rafała Szombierskiego i Romana Povazhnego. Temu pierwszemu myłem motocykle jakieś 15 lat temu. Zacząłem się także uczyć języka i w końcu byłem gotowy, żeby spróbować swoich sił dla jednego z żużlowców zagranicznych. Tym pierwszym był Emil Lindqvist - wyjaśnia Momot.

ZOBACZ WIDEO Kołodziej i Dudek mówią o gigantycznych kosztach zawodników

Zobacz także: Kenneth Bjerre słaby w walce na łokcie

Obecnie jest menedżerem Antonio Lindbaecka. Ich drogi po raz pierwszy skrzyżowały się w 2008 roku. - W Szwecji byłem wtedy już kojarzony dzięki pomocy Zdzisława Kolsuta z Olles Speedway. Antonio podpisał kontrakt z Vargarną Norrkoeping. Skontaktował się ze mną menedżer tego klubu, który znał mnie z przygody z Emilem. Spytał, czy chciałbym pracować dla Szweda. Przyjechałem na okres próbny i zostałem na prawie sześć lat - wyjaśnia.

Później drogi Momota i Lindbaecka się rozeszły. Ten pierwszy podjął pracę u Petera Kildemanda. Po trzech latach panowie rozstali się za porozumieniem stron. Duńczyk szukał czegoś innego, nowego bodźca a Momot chciał być bliżej domu.

Wtedy dość niespodziewanie znowu zeszły się jego drogi z Antonio Lindbaeckiem. - Spotkaliśmy się dwa lata temu przy kawie podczas Grand Prix Czech. Z czasem wrzuciłem na Instragrama posta z informacją, że szukam pracy. Nie musiałem długo czekać. Odezwał się do mnie menedżer Antonio i zaproponował pracę. Dołączyłem do niego przed DPŚ w 2017 roku - wspomina Momot.

Zobacz także: Żużlowe szaleństwo w Lublinie. Motor przebił Stal

W teamie Lindbaecka najpierw pełnił funkcję mechanika. Menedżerem został nieco później. Dzięki namowie swojego kolegi z teamu zaproponował Antonio swoją kandydaturę, którą ten przyjął. Jak się okazało, był to strzał w dziesiątkę. Szwed podkreślał, że jego zdecydowanie lepsza forma w drugiej części ubiegłego sezonu to w dużej mierze zasługa Momota.

- W naszych szeregach zapanował większy spokój. Nie wykonywaliśmy już tylu nerwowych ruchów. Pomogła przede wszystkim nasza długa znajomość, która trwa od jego młodych lat. Antonio jest specyficzny, czasami wybuchowy i nie każdy potrafi do niego dotrzeć. Mnie się to udaje - podkreśla Momot, który w teamie ma teraz sporo obowiązków.

- Zajmuję się kontaktem ze sponsorami, logistyką i zaopatrzeniem teamu w sprzęt oraz jego działalnością gospodarczą w Polsce. Prowadzę także rozmowy z klubami. Antonio ma tylko się przygotować pod względem fizycznym i jechać. Jaki będzie dla niego ten nowy sezon? Tego nie wiem, ale jedno mogę obiecać. Nie będzie mógł narzekać na kiepskie zaplecze sprzętowe. Wszystko będzie na najwyższym poziomie - podsumowuje Momot.

Komentarze (0)