Ziemowit Ochapski: Ten pierwszy raz (z żużlem)

Zbliżające się święta to okres sprzyjający wspomnieniom wszelkiej maści. Można powspominać nieobecnych członków rodziny, szalone wakacje z czasów licealnych, ale także swój pierwszy wypad na żużel. Ja skupię się na tym ostatnim i postaram się, żeby nie było patetycznie. Bo szlaka to w końcu twarda walka czterech facetów, a nie opera mydlana ze zniewieściałymi aktorami w rolach głównych.

W tym artykule dowiesz się o:

Za chwilę pojawią się pewnie opinie, że wspominki może publikować sobie Tomasz Lorek, albo jakaś inna znana w świecie speedwaya postać, a nie ja - marny redaktor portalu SportoweFakty.pl. Ale wiecie, co? Guzik prawda. Opowieścią o swoim pierwszym razie mogę podzielić się ze światem zarówno ja, jak i każdy z was, do czego serdecznie zachęcam w komentarzach. I nasze wspomnienia będą miały nie mniejszą wartość niż te spisane przez jakąkolwiek żużlową osobistość.

Nie jestem dinozaurem szlaki. Ba, w porównaniu z niektórymi czytelnikami jestem bobaskiem, któremu trzeba założyć pampersa, żeby czasem nie było jakiejś niespodzianki. Moja żużlowa inicjacja miała miejsce 17 września 1995 roku podczas meczu drugiej ligi, w którym Start Gniezno podejmował Wandę Kraków. Na to spotkanie zabrał mnie ojciec, a kilka godzin przed widowiskiem o żużlu wiedziałem tyle, że kilku kolesi jeździ w kółko na motorach, i że w pobliskim Gnieźnie jest jakaś drużyna tych popaprańców. Tata napomknął jeszcze coś o tym, iż wygrany mecz z Krakowem da Orłom awans do pierwszej ligi, ale tego już za bardzo nie kumałem.

Droga na stadion przy ulicy Wrzesińskiej zajęła nam około pół godziny i wydawała mi się wiecznością, ale tak to jest, kiedy podróżuje się demonem szos o nazwie fiat 126p. Jechał z nami jeszcze kolega ojca - pan Leszek, więc obciążenie "malucha" było naprawdę spore. Niemniej jednak, w końcu dotarliśmy na gnieźnieńską arenę, zakupiliśmy bil... Nie, chwileczkę! W kasie nabyliśmy same programy, ponieważ za bilety posłużyły legitymacje służbowe moich opiekunów. To były czasy - nie to co teraz, kiedy trzeba wyłożyć 30 złotych za głupi świstek papieru. Żartuję oczywiście i absolutnie nie popieram wchodzenia na stadion dzięki znajomościom. Ale wtedy dzieciak jeszcze byłem i pewnych rzeczy nie rozumiałem. Wybaczcie więc, że w sumie przez kilka sezonów oglądałem mecze za friko. W przedziale wiekowym 9 - 12 czasem popełnia się błędy i jest się zobowiązanym podążać drogą wytyczoną przez rodziców. Wracając jednak do meritum, w końcu zasiedliśmy na trybunach, a ja rozpocząłem lekturę programu zawodów. Skomplikowane było to ustrojstwo jak na mój dziewięcioletni mózg, więc po kilku minutach spasowałem i pozostałem przy łopatologicznym tłumaczeniu ojca, że w czerwonych i niebieskich kaskach są nasi, a w białych i żółtych ci drudzy. Tabela biegów, punkty bonusowe i rezerwy taktyczne absolutnie mnie nie interesowały.

Pierwszy mecz żużlowy, na którym byłem, nie był dobrą reklamą tego sportu. Start rozgromił Wandę aż 67:23, a w większości wyścigów wiało nudą przez cztery okrążenia. Ale, co dziwne, trafiło mnie! Wszystkie gonitwy obserwowałem z zapartym tchem, mózg mi się gotował, a zapach metanolu działał niczym jeden z popularnych ostatnio dopalaczy. To znaczy, chyba działał w ten sposób, bo ja od podobnych specyfików raczej trzymam się z daleka. Pamiętam także, że po meczu żużlowcy Startu wraz ze swoimi mechanikami wyjechali na tor, żeby podziękować kibicom za doping. I właśnie wtedy spytałem ojca, kiedy znowu przyjedziemy do Gniezna na żużel.

Niestety, bez szlaki musiałem obejść się aż do wiosny, ale na osłodę tato kupił mi wielką naklejkę z żużlowcem, na której widniał napis "Tony Rickardsson - Indywidualny Mistrz Świata 1994". Wtedy nie wiedziałem nawet, co to za gość. W domu miałem zamiar przykleić ten prezent na zeszycie od polskiego (kumple padliby z zazdrości), ale w końcu wyszło tak, że naklejka wylądowała w szufladzie. Trzymałem ją tam przez wiele lat. Niestety - podczas przeprowadzki w 2003 roku przepadła na amen.

W momencie swojej żużlowej inicjacji miałem okazję ujrzeć wielu jeźdźców, którym później kibicowałem przez lata. Adam i Tomasz Fajferowie, Tony Kasper czy Jacek Gomólski to nie byli zwykli zawodnicy. Nie byli może mistrzami świata, ale takimi lokalnymi bohaterami, których można było spotkać na mieście, i którzy nie wydawali się tak niedostępni jak Hans Nielsen czy wspomniany wcześniej Tony Rickardsson. Piękne jest także to, że emocjonując się meczami Orłów w obecnych czasach, wciąż czuję ich obecność w tym klubie. Tomek Fajfer przez pewien czas był w Gnieźnie trenerem, a jego młodszy syn Maciej jest obecnie żużlowcem Startu. Synowie Jacka Gomólskiego również są związani z tą drużyną, a przy stadionie na ulicy Wrzesińskiej stoi obelisk upamiętniający zmarłego w 2006 roku Tony'ego Kaspera. Czasami mam wrażenie, że to wciąż ta sama drużyna, tylko czternaście lat później.

Opowiedziałem o swoich początkach ze speedwayem, więc teraz wiecie, skąd pochodzę. W komentarzach do poprzednich felietonów byłem już bydgoszczaninem i toruńczykiem. Kiedyś ktoś był przekonany, że jestem z Leszna. Nieprawda. W moich tekstach nie ma co szukać lokalnych sympatii czy też antypatii, bo kiedy piszę, to wszelkie takie rzeczy odkładam na bok i staram się pisać to co myślę, a nie to co będzie dobre dla mojego klubu, a złe dla wrogiej drużyny. Zresztą ja nie mam wrogów i w każdej żużlowej ekipie jestem w stanie znaleźć coś pozytywnego. Wiem, najczęściej nawijam o samych negatywnych sprawach, ale taka już moja natura, że zabieram głos zazwyczaj, kiedy coś mnie zbulwersuje, tudzież rozbawi (tak, lubię czarny humor).

Dobra, na mnie już czas, a teraz wy opowiedzcie mi o swoich pierwszych razach z żużlem.

Źródło artykułu: