Stefan Smołka: Złota klamra historii

 / Na zdjęciu: zawody żużlowe sprzed lat (fotografia poglądowa)
/ Na zdjęciu: zawody żużlowe sprzed lat (fotografia poglądowa)

Rozgrywana w Rybniku eliminacja IMŚ zwana Grand Prix Challange, dająca szansę awansu trójce zawodników do elity przyszłorocznego cyklu GP przywołuje wspomnienia dawnych lat.

W tym artykule dowiesz się o:

W Rybniku od tzw. zarania dziejów organizowano zawody żużlowe daleko wykraczające poza miasto, region, województwo, a już w latach przedwojennych na starym targowisku przy dzisiejszym pl. Armii Krajowej pojawiali się również obcokrajowcy, głównie Czesi zza Olzy i Niemcy zza miedzy, choćby z Gleiwitz (Gliwice). Większość z tych imprez została przykryta grubą warstwą kurzu zapomnienia, stąd nie mamy szczegółowych wyników, ale fakt ich rozgrywania w międzynarodowej obsadzie potwierdzało wielu rybniczan, w większości dziś już nieżyjących, niestety. Proponuję skupić się jednak na roku 1955, który już w części został opisany w tym cyklu wspomnień, ale jeszcze nie do końca.

Pierwszą spośród czterech "eliminacji" indywidualnych mistrzostw Polski sześćdziesiąt lat temu był turniej żużlowy o "Puchar Śląska" w Rybniku z udziałem wszystkich najlepszych polskich żużlowców epoki. Zawody rozegrane w dniu 26 czerwca 1955 roku zgromadziły nieprzebrane tłumy widzów na stadionie przy Gliwickiej, liczone na ok. 18 tysięcy. O randze zawodów świadczy lista głównych aktorów widowiska, nie tylko tych, co na swych piekielnych maszynach ścigali się bezpośrednio na żużlowym torze. Sędzią głównym był inż. Władysław Pietrzak, spikerem zaś red. Jan Ciszewski - czy do tych nazwisk trzeba dodawać coś jeszcze? Obaj panowie mieszczą się bezdyskusyjnie w konstelacji gwiazd polskiego speedwaya, aczkolwiek nie w wymiarze wyczynu czysto sportowego, ale na pewno jako postaci wyznaczające trendy w latach powojennych.

Andrzej Krzesiński
Andrzej Krzesiński

Zawody w Rybniku wygrał bezkonkurencyjny Andrzej Krzesiński z leszczyńskiej Unii, jeden z najlepszych polskich żużlowców w historii, choć nigdy nie dane mu było potwierdzić ostatecznie swej klasy w imprezach najwyższej rangi, zarówno w Polsce, jak i na świecie. Krzesiński wygrał wszystko co było do wygrania. Zdobył komplet 15 punktów. Od śmierci Smoczyka nie oglądano w Rybniku tak wysoko latającego orła. Wykręcił najlepszy czas dnia, 80.4, co było tylko o 0.4 sek. czasem gorszym od rekordu toru Edwarda Kupczyńskiego, mistrza Polski roku 1952. To nie był żaden przypadek. Krzesiński w połowie dekady lat 50. był bodaj najlepszym polskim żużlowcem. Udowodnił to m.in. trzy dni przed Rybnikiem, gdy wystartował w Poznaniu w międzynarodowym turnieju indywidualnym i wygrał przed Finem Kaucho Jusanenem i Florianem Kapałą.

Cały cykl czterech finałów IMP roku 1955 miał w ogóle czterech bohaterów. Sam mistrz, to oczywiście Włodzimierz Szwendrowski, dość szczęśliwy, ale w końcu w myśl ówczesnych regulaminów zasłużony zwycięzca. Startował tylko w trzech turniejach, ale tak się złożyło, że tylko trzy się liczyły, więc czwarty do niczego nie był mu potrzebny. Wspomniany Edward Kupczyński znalazł się poza podium. Do złota zabrakło mu 5 punktów, które postradał m.in. przez słabą koncentrację na początku zawodów w Bydgoszczy (raz jeden przyjechał ostatni) i defekt na otwarciu finału u siebie, we Wrocławiu. Gdyby liczyć łącznie wszystkie finały, mistrzem byłby Florian Kapała, bo w czterech turniejach notował dwucyfrowe osiągi. Stało się inaczej, bo przegrał ze Szwendrowskim decydującą rozgrywkę we Wrocławiu.

Prawdę mówiąc tylko Andrzej Krzesiński mógł odebrać w 1955 roku tytuł czempiona Szwendrowskiemu i, trzeba przyznać, w pełni na to wtedy zasługiwał. Wygrał w Rybniku, tuż za podium był w Lesznie, przegrał upadając na własne życzenie w biegu ze Szwendrowskim w Bydgoszczy, by wreszcie we Wrocławiu upaść raz jeszcze i stracić w ten sposób pewne punkty. Decyzja lekarzy uniemożliwiła mu wtedy dokończenie zawodów, podczas gdy w ostatnim biegu miał się spotkać z przyszłym mistrzem. To byłby pojedynek prawdy, ale do niego nie doszło, zatem dyplom uznania, szarfę mistrza Polski, a także nagrody rzeczowe (radio i aparat fotograficzny) otrzymał "najlepszy lubelak na żużlu" - Włodzimierz Szwendrowski, po raz drugi dość szczęśliwy mistrz Polski. No cóż, szczęście ponoć uśmiecha się do lepszych.

Stanisław Tkocz i Joachim Maj na prywatnych motocyklach w latach 50.
Stanisław Tkocz i Joachim Maj na prywatnych motocyklach w latach 50.

Smutne z rybnickiego punktu widzenia było to, że żaden z zawodników górniczego klubu nie został ujęty w końcowej tabeli IMP. Wymogiem był udział w trzech finałach, tymczasem lider rybniczan Józef Wieczorek wziął udział tylko w ostatnim turnieju, a wyznaczony przez PZM przed sezonem do reprezentowania górniczej sekcji Paweł Dziura wystartował tylko na inaugurację w Rybniku i na koniec we Wrocławiu, co z dorobkiem 7 punktów plasowało go w końcu na 13 miejscu w Polsce, przed Marianem Kaiserem, gdyby jego punkty liczyły się oficjalnie.

W Rybniku jednak następował oczekiwany przełom. Na trójkę liderów, Dziura, Spyra, Wieczorek, nacierała fala młodszych, jak Marian Philipp, a tuż za nim wchodziła para żużlowców jeszcze młodszych, niebawem absolutnie fenomenalnych liderów rybnickiego klubu, reprezentantów Polski, medalistów krajowych i światowych rozdań. To Joachim Maj i Stanisław Tkocz. Ten drugi miał ledwo skończone 18 lat, a już (dokładnie 5 czerwca 1955 roku) zadebiutował w meczu ligowym w Rzeszowie i miał udział w zwycięstwie górników 28:26). Maj i Tkocz okazali się jednymi z najlepszych fighterów polskiego żużla w całej jego historii.

Na koniec zwycięskiego dla Górnika Rybnik sezonu 1955, dokładnie 4 grudnia tego roku na stadionie im. Antoniego Woryny w Rybniku (jak długo jeszcze wola 5 tysięcy podpisanych imieniem i nazwiskiem rybniczan będzie ignorowana?) rozegrano bardzo ciekawy mecz towarzyski, w którym naprzeciw siebie stanęły dwa mistrzowskie teamy - aktualny DMP bydgoska Gwardia i aktualny zwycięzca II ligi, a formalnie już pierwszoligowiec, Górnik Rybnik. Tę konfrontację wygrał drużynowy mistrz Polski z Bydgoszczy, mający w swoich szeregach najmocniejsze atuty w osobach Zbigniewa Raniszewskiego - 8 punktów, wicemistrza Polski indywidualnie, dalej Rajmunda Świtały - 8 punktów, Mieczysława Połukarda - 7 punktów i Bolesława Bonina - 4. Rybniczanie przegrali, ale przeciwstawili utytułowanemu rywalowi ogromną ambicję. Wielką klasę pokazał Joachim Maj (7 punktów), jedyny pogromca Zbyszka Raniszewskiego. Wyleczony już po kontuzji Marian Philipp zdobył 6 punktów, a Stanisław Siemek 5. Nie wystąpił Alfred Spyra, który w połowie sierpnia upadł w meczu ligowym i więcej już się na rybnickim torze nie pojawił (za rok odnalazł się w Świętochłowicach). W ogóle weterani zdawali się schodzić ze sceny - Dziura i Wieczorek defektowali, zdobyli w tym meczu łącznie 4 punkty. Fala młodych: Joachim Maj, Stanisław Tkocz, Stanisław Siemek, do spółki z doświadczonymi Józefem Wieczorkiem i Marianem Philippem, wlewała w kibiców strumienie optymizmu. Nie było w tym przesady, jak miało się wkrótce okazać.

Trzy razy pod rząd Rybnik zaraz potem zdobywał mistrzowski tron ligi w latach 1956, 1957 i 1958, a Joachim Maj i Stanisław Tkocz, dwaj sędziwi dziś jubilaci (Maj 2 tygodnie temu skończył 83 lata, a Tkocz dokładnie w niedzielę kończy 79 lat), okazali się liderami górników na długie piętnaście lat. Życzymy im zdrowia, tak samo jak zdrowia i radości młodemu Kacprowi Worynie, który swoje 19 lat skończył niespełna tydzień temu. Trzymamy za was kciuki, panowie! Te nazwiska: Maj, Tkocz i Woryna (nie pomijając legendy Wyglendy) spinają złotą klamrą stare dobre i nowe (może jeszcze lepsze?) czasy.

Stefan Smołka

Źródło artykułu: