Nie rozumiem afery wokół powrotu Leona Madsena do Unii Tarnów. Krótko po tym, jak prezes Łukasz Sady pochwalił się swoją "zdobyczą", w Grudziądzu podniosło się larum! Jak to możliwe, że zawodnik, który podpisał list intencyjny, mógł postąpić tak perfidnie i wybrać inny klub?! Ano mógł. I nikt w Grudziądzu nie będzie w stanie nic w tej sprawie zrobić, gdyż wartość podpisu Duńczyka na tym dokumencie ma mniej więcej taką samą siłę i moc prawną, jak wzorek wydrukowany na papierze toaletowym. Czyn Madsena można jedynie rozpatrywać w kategoriach moralnych. I tutaj z pewnością chluby mu to posunięcie nie przyniosło.
[ad=rectangle]
Nie żyjemy jednak w czasach średniowiecza, kiedy honor był jedną z podstawowych zasad, jakimi kierowali się przede wszystkim mężczyźni. Dyshonor był czymś, co niejednokrotnie doprowadzało do samobójstw prawdziwych facetów. Czasy jednak się zmieniają. Honor zastąpiła moc sprawcza pieniądza, który jest w stanie zmiękczyć nawet największego twardziela. W przypadku sportu żużlowego wpływ ma również to, o czym pisałem już wcześniej. Mała liczba wartościowych zawodników na rynku powoduje, że walka klubów o silnego seniora odbywa się właśnie w takiej atmosferze, jaka miała miejsce na linii Tarnów - Grudziądz. Kontrakt z Madsenem to nic innego, jak "jaskółczy" odwet za kontrakt GKM-u z Artiomem Łagutą, który miał już uzgodnione warunki umowy z Unią. Dopóki na rynek nie zostanie wpuszczona nowa, zdolna, żużlowa świeża krew, dopóty walka o silny skład w Ekstralidze będzie gotowaniem się w sosie złożonym z tych samych nazwisk.
Działanie Madsena, choć okazał się kłamczuszkiem, nie wywołało u mnie zdziwienia, ani oburzenia. Do momentu jednak, kiedy sam Duńczyk, albo ktoś z jego otoczenia nie wpadł na pomysł, aby wydać coś w rodzaju oświadczenia, jakie były prawdziwe powody powrotu do Tarnowa. W przypływie szaleństwa Leon powiedział: "Poszedłem za głosem serca, a w sercu mam właśnie Tarnów". Leon to najwyraźniej gość bardziej uczuciowy, niż się wszyscy spodziewaliśmy. Gorzej, że te uczucia mają swoją wartość i jak wieść gminna niesie, "kosztowały" one około 100 tysięcy złotych. Jeszcze gorzej, że za namową domorosłych "pijarowców" robi z nas wszystkich idiotów. A przecież mógł milczeć i nic wielkiego by się nie stało.
Tak naprawdę za tę całą szopkę odpowiadają władze polskiego żużla. To one od lat utrzymują regulaminową fikcję w postaci zakazu podpisywania kontraktów przed określoną datą. Czynią tak mimo, że wiadomo od dawna, że rozmowy transferowe bardzo często rozpoczynają się jeszcze w trakcie poprzedniego sezonu. Nie chcę jednak wychodzić na krytykanta i podobnie jak w innych przypadkach mam na to rozwiązanie. Uważam, że powinno się utrzymać końcową datę, do której klub może uzyskać licencję na starty w Ekstralidze (do tej pory był to początek grudnia). Ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby kluby nie mające problemów finansowych i organizacyjnych, mogły ją otrzymać nawet dzień po zakończeniu poprzedniego sezonu, jeżeli tylko udowodnią, że są z wszystkimi "na czysto". Tym samym dla każdego klubu momentem, w którym mógłby on rozpocząć podpisywanie kontraktów, byłby moment uzyskania licencji. Dla zawodników byłby to sygnał, że jest to podmiot poukładany, a oni sami nie ładują się w kłopoty, jakie mieli żużlowcy z Gdańska i Częstochowy. Zamiast wyścigu o zawodników, zresztą w wielu przypadkach bez należytego zabezpieczenia w budżecie, rozpoczęłaby się walka o jak najszybsze uzyskanie licencji - czytaj - walka o wiarygodność. Co myślicie o tym rozwiązaniu?
Damian Gapiński
Kiedyś (na przykład 50 lat temu) mówili, że tylko winien się tłumaczy.
Na większości stadionów w Polsce słyszy gromkie brawa!