Damian Gapiński: Siła uczuć Leona Madsena

Leon Madsen zdaniem działaczy z Grudziądza okazał się zawodnikiem niegodnym zaufania. On sam przekonuje, że wybierając Tarnów, a tym samym łamiąc słowo dane GKM, kierował się głosem serca.

Nie rozumiem afery wokół powrotu Leona Madsena do Unii Tarnów. Krótko po tym, jak prezes Łukasz Sady pochwalił się swoją "zdobyczą", w Grudziądzu podniosło się larum! Jak to możliwe, że zawodnik, który podpisał list intencyjny, mógł postąpić tak perfidnie i wybrać inny klub?! Ano mógł. I nikt w Grudziądzu nie będzie w stanie nic w tej sprawie zrobić, gdyż wartość podpisu Duńczyka na tym dokumencie ma mniej więcej taką samą siłę i moc prawną, jak wzorek wydrukowany na papierze toaletowym. Czyn Madsena można jedynie rozpatrywać w kategoriach moralnych. I tutaj z pewnością chluby mu to posunięcie nie przyniosło.
[ad=rectangle]
Nie żyjemy jednak w czasach średniowiecza, kiedy honor był jedną z podstawowych zasad, jakimi kierowali się przede wszystkim mężczyźni. Dyshonor był czymś, co niejednokrotnie doprowadzało do samobójstw prawdziwych facetów. Czasy jednak się zmieniają. Honor zastąpiła moc sprawcza pieniądza, który jest w stanie zmiękczyć nawet największego twardziela. W przypadku sportu żużlowego wpływ ma również to, o czym pisałem już wcześniej. Mała liczba wartościowych zawodników na rynku powoduje, że walka klubów o silnego seniora odbywa się właśnie w takiej atmosferze, jaka miała miejsce na linii Tarnów - Grudziądz. Kontrakt z Madsenem to nic innego, jak "jaskółczy" odwet za kontrakt GKM-u z Artiomem Łagutą, który miał już uzgodnione warunki umowy z Unią. Dopóki na rynek nie zostanie wpuszczona nowa, zdolna, żużlowa świeża krew, dopóty walka o silny skład w Ekstralidze będzie gotowaniem się w sosie złożonym z tych samych nazwisk.

Działanie Madsena, choć okazał się kłamczuszkiem, nie wywołało u mnie zdziwienia, ani oburzenia. Do momentu jednak, kiedy sam Duńczyk, albo ktoś z jego otoczenia nie wpadł na pomysł, aby wydać coś w rodzaju oświadczenia, jakie były prawdziwe powody powrotu do Tarnowa. W przypływie szaleństwa Leon powiedział: "Poszedłem za głosem serca, a w sercu mam właśnie Tarnów". Leon to najwyraźniej gość bardziej uczuciowy, niż się wszyscy spodziewaliśmy. Gorzej, że te uczucia mają swoją wartość i jak wieść gminna niesie, "kosztowały" one około 100 tysięcy złotych. Jeszcze gorzej, że za namową domorosłych "pijarowców" robi z nas wszystkich idiotów. A przecież mógł milczeć i nic wielkiego by się nie stało.

Tak naprawdę za tę całą szopkę odpowiadają władze polskiego żużla. To one od lat utrzymują regulaminową fikcję w postaci zakazu podpisywania kontraktów przed określoną datą. Czynią tak mimo, że wiadomo od dawna, że rozmowy transferowe bardzo często rozpoczynają się jeszcze w trakcie poprzedniego sezonu. Nie chcę jednak wychodzić na krytykanta i podobnie jak w innych przypadkach mam na to rozwiązanie. Uważam, że powinno się utrzymać końcową datę, do której klub może uzyskać licencję na starty w Ekstralidze (do tej pory był to początek grudnia). Ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby kluby nie mające problemów finansowych i organizacyjnych, mogły ją otrzymać nawet dzień po zakończeniu poprzedniego sezonu, jeżeli tylko udowodnią, że są z wszystkimi "na czysto". Tym samym dla każdego klubu momentem, w którym mógłby on rozpocząć podpisywanie kontraktów, byłby moment uzyskania licencji. Dla zawodników byłby to sygnał, że jest to podmiot poukładany, a oni sami nie ładują się w kłopoty, jakie mieli żużlowcy z Gdańska i Częstochowy. Zamiast wyścigu o zawodników, zresztą w wielu przypadkach bez należytego zabezpieczenia w budżecie, rozpoczęłaby się walka o jak najszybsze uzyskanie licencji - czytaj - walka o wiarygodność. Co myślicie o tym rozwiązaniu?

Damian Gapiński

Źródło artykułu: