Widziane z Rusi Czerwonej (19)

Z trenerem Cieślakiem najczęściej raczej mi nie po drodze (czyli inaczej, niż to było z zawodnikiem Cieślakiem, za którego zadzierzystością wprost przepadałem).

W tym artykule dowiesz się o:

Aliści nie znaczy to, iż pod każdym względem muszę być odmiennego zdania niż on. Ochoczo np. przyklaskuję jego opiniom na temat choroby polskiego żużla, jaką jest przekształcanie meczów w wojny. Bo tak samo jestem temu zjawisku przeciwny.
Przyklaskuję zwłaszcza teraz, kiedy wybrałem się znów (tyle co, zresztą) na stadion w Nowej Hucie. Wprawdzie ani na torze, ani trybunach nie dopatrzyłem się niczego, co byłoby potwierdzeniem tezy o wojowaniu zamiast rywalizowania, ale PS do meczowych zdarzeń streścił, niczym skupienie w soczewce, istotę wojennego zła.
[ad=rectangle]  
Na początku wiało tam zgoła wielkim światem - na mecz powołano nawet komisarza toru, było też jury zawodów. No i co? Przez czas jakiś odnosiłem wrażenie, że wszystkie te awantaże psują jedynie ładnie zapowiadające się widowisko. Oto bowiem po pierwszej serii wyścigów, kiedy emocje zaczęły ładnie eskalować, nastąpiła przerwa. Nawet nie przerwa - przerwisko. Długie i beznadziejnie nudne. Traktor kręcił się w kółko, polewaczka (ciężki eksstrażacki jelcz bojowy) pracowicie ugniatała nawierzchnię, czyniąc to osobliwie przy krawężniku. Dla mnie i mych towarzyszy doli z pierwszego wirażu, pozbawionych kontaktu ze sztabem, buszującym wszak w okolicach wieży, a więc nie obdarzonych wiedzą o powodach zarządzenia tak intensywnych prac torowych, trwało to nieznośnie długo i nie wydawało się być czymś sensownym uzasadnione. Owszem, owszem, dzięki temu mogłem przyjrzeć się efektownej postaci pana komisarza, który przybieżał na wiraż; ale i tak pytania, czy - skoro rządził torem w Krakowie od rana - nie mógł wcześniej nakazać ubicia go, jeżeli był niebezpieczny, zadać nie mogłem. Także innego: czy nie mógł uczynić tego już po próbnych przejazdach? Przecież tor nie rozleciał się po czterech wyścigach...

Po ciekawych i zaciętych zawodach zdziwił mnie z kolei jeden z bohaterów mego wieku średniego, zarobkujący jako trener Ostrovii. Narzekał chłop na tor i na niesportowe zachowanie krakowskich rywali - m.in. uderzenie w motocykl Drabika... Rany Julek, chyba z panem Dzikowskim oglądaliśmy inny mecz? Upadek Drabika widziałem akurat z bliska - za szeroko chłopak poszedł i pozwolił motocyklowi na uślizg, z opanowaniem którym sobie nie poradził; kontaktu z kimkolwiek na pewno tam nie było. A jeśli już mamy wypominać tę sytuację, to raczej sędziemu: skoro upadek Maksyma potraktował jako niezawiniony i dopuścił juniora do powtórki - dlaczego wykazał stanowczość, kiedy na tor upadł Pytel? O ile Drabik obalił się sam, o tyle Pytla zmusili do tego rywale, którzy przy wyjściu z pierwszego wirażu, walcząc o jak najlepszą pozycję do ataku, wywieźli go pod bandę i nie zostawili miejsca... Nie byłbym za wykluczaniem kogoś, ale uważam, że jeśli dało się (fakt, że potem, ale arbiter ma chyba od początku zawodów jednakowo ustawiony karomierz?) zarządzić powtórkę, gdy leżał Drabik, tym bardziej powinno się pozwolić pojechać raz jeszcze Pytlowi...

W wypowiedziach Dzikowskiego zabrakło mi dżentelmenerii oraz pokory – pojawiła się natomiast, ta piętnowana przez Cieślaka, mentalność wojenna. Czy nie można było przecież pogratulować po prostu zwycięzcom? Podkreślić, że byli lepsi, że jeżdżąc na tak samo nierozpoznanym (pamiętajmy: tor przygotowywał komisarz, powołany zresztą na wniosek Ostrovii!) torze szybciej dopasowali się do warunków, że do końca walczyli o każdy punkt? I zganić swoich orłów, Karlssona przede wszystkim oraz Lahtiego: toć gdyby obaj raz, jedyny raz, zrobili to, czego się od nich oczekiwało, czyli wygrali po jednym wyścigu, Ostrovia miałaby nie 34, a 39 punktów na koncie i o ile lepszą sytuację przed rewanżem!

A gdyby nie zdechł motor Brzozowskiego i goście wygrali ów feralny wyścig 5-1 (zamiast go zremisować), byłoby punktów 41. Czy pan trener nie mówiłby wtedy inaczej? Czy na pewno narzekałby na tor i doszukiwał się niesportowego zachowania u rywali? Śmiem wątpić. A skoro tak - to zasadne jest narzekanie: że zamiast usunąć belkę ze swojego oku, wytyka z irytacją obecność źdźbła trawy na cholewie bliźniego swego…

Rozumiem irytację Grzegorza Dzikowskiego, rozumiem lęk przed konsekwencjami szpetnie przegranych zawodów, ale i wiem, że z faktami dyskutować jest nieroztropnie. Czyż nie lepiej oddać honor lepszym, zamiast szukać fałszem podszytych wykrętów? Zwłaszcza, że już mamy - nie twierdzę, że na skutek nieprzemyślanych wypowiedzi ostrowskiego trenera, o nie! - erupcję złych emocji na portalach, szczególnie w wykonaniu młodocianych (sądząc po poziomie polszczyzny, jaką się posługują) profanów, którym snadź wydaje się, że aby być prawdziwym kibicem żużla - trzeba koniecznie być chamem, prostakiem, szowinistą.
Materię mamy bardzo delikatną - naprawdę bez sensu jest wszczynać wojenki. W kolegach, konkurentach, współzawodnikach widzieć wrogów, doszukiwać się we wszystkim złych intencji. Inna jednak rzecz, że sami stworzyliśmy sobie taką rzeczywistość, a może nawet i nie my (bo wiem, że podobnie patrzący na sport żużlowy, jak mam honor to czynić, są o wiele liczniejsi od zwolenników toczenia wojen plemiennych) osobiście, ale pozwoliliśmy fanatykom militarnych odniesień dojść do głosu.

Ale czy można inaczej - czyli bez wojowania wszystkich ze wszystkimi, a we współpracy i symbiozie? Można; tylko że nie u nas. Wystarczy sięgnąć po poniedziałkową "Wyborczą", niosącą ciekawe informacje o funkcjonowaniu ultrazawodowej ligi futbolu amerykańskiego w Stanach Zjednoczonych, aby się o tym przekonać. Dochody całej owej ligi (ze sprzedaży praw telewizyjnych, z umów sponsorskich i reklamowych, kontraktów z dostawcami sprzętu, handlu pamiątkami z symbolami ligi i symbolami poszczególnych klubów) rozdzielane są po równo między wszystkich jej uczestników - a jakby było tej "urawniłowki" mało, gospodarz meczu oddaje rywalom trzecią część wpływów ze sprzedaży biletów. I jakoś to wszystko gra, jakoś się toczy. Choć raczej nie "jakoś", lecz "jak"! O pieniądzach, będących w obrocie (a nie, jak u nas, redystrybucji), o czystym zysku możemy jedynie marzyć! Tam się jednak walczy - tylko na boisku; poza nim współpracuje (pod nadzorem i rygorem mocnej władzy zwierzchniej - takiego, hi, hi, GKSŻ-u). Bo silna jest liga, w której zamożni są wszyscy, nie tylko nieliczni...

Czy ktoś wyobraża sobie wprowadzenie podobnych zasad u nas? Ja nie - bo ja wiem, że polski żużel w sposób szczególny przyciąga wyznawców żałosnego credo: "Panie Boże, nie dawaj mi drugiej krowy, jeno spraw, aby sąsiadowi memu jedyna krowa jego zdechła"…

No, ale National Football League to poważny biznes, nie wydmuszka na rachitycznych łapkach - jak nasza liga z przedrostkiem (oraz pozostałe ligi o tasiemcowych nazwach). Instytucja zarabiająca, nie żebracza. Niech mi wolno będzie raz jeszcze ściągnąć z tekstu Michała Kiedrowskiego: stadion najzamożniejszych Dallas Cowboys kosztował 1,15 miliarda dolarów. 325 milionów na budowę wyłożyło miasto Arlington, na gruntach którego leży, resztę dał właściciel klubu - zaciągając w tym celu kredyt (m.in. w NFL, dysponującej funduszem na budowę obiektów). Choć wkład szefa klubu był nieporównanie większy niż miasta, stadion należy do Arlington, Dallas Cowboys więc nie tylko ponoszą koszty jego utrzymania, ale jeszcze przelewają rocznie na municypalne konto 2 miliony dolarów z tytułu praw do użytkowania.

Nie wyobrażam sobie, aby tak mogło być w Polsce - przecież u nas arytmetyka jest bardziej prosta: miasto ma stadion utrzymać i udostępniać klubowi, najlepiej za friko, a na dodatek powinno jeszcze wysupłać z budżetu jakiś milion, może dwa, na dofinansowanie kontraktów panów kondotierów. Bo przecież oni gwarantują miastu reklamę (koń by się uśmiał, jakiej jakości, o jakim zasięgu i przed jakim audytorium)...
Jeśli tak wielu najbardziej wpływowych spośród nas - miłośników speedwaya - z takim uporem dąży do kopiowania amerykańskich sposobów organizowania otwartych lig zawodowych, niechby poszli na całość i na początek spróbowali roczne występy swoich impresariatów wyprowadzić na księgowe zero (bo o plusie nawet śnić nie mam odwagi). Wtedy pogadamy o reszcie...

Waldemar Bałda

Źródło artykułu: