Polscy działacze nie zamierzają przejść obojętnie wobec kolejnego ciosu wymierzonego wprost w polskie interesy. Zaledwie dwóch naszych reprezentantów w przyszłorocznym cyklu Grand Prix to najmniejsza liczba od 2014 roku, a taka sytuacja przekłada się także na interesy, bo mocno komplikuje sytuację organizatorów polskich rund, którzy pierwszy raz od dawna mogą mieć problem z zapełnieniem stadionów na turnieje mistrzostw świata.
Wszyscy zdają sobie sprawę, że przy nominacjach dzikich kart nie zdecydował słaby poziom sportowy Macieja Janowskiego i Patryka Dudka, a prywatne preferencje decydentów, którzy z jakichś powodów zdecydowali się utrzeć nosa polskim działaczom. Sytuacja jest bardzo poważna, a przedstawiciele PZM doskonale zdają sobie sprawę, że jeśli tym razem nie zareagują z pełną stanowczością, to być może bezpowrotnie utracą wpływy w dyscyplinie, którą tak naprawdę utrzymują finansowo. Na to nie mogą sobie pozwolić.
Prezes Sikora przyznał we wtorek, że PZM ma kilka opcji odpowiedzi i bardzo mocno rozważy każdą z nich. Większość z nich będzie polegała na eskalacji konfliktu i może też - przynajmniej czasowo - uderzyć w polskie interesy. Ruszyły właśnie szeroko zakrojone konsultacje w tej sprawie.
ZOBACZ WIDEO: Woźniak o swoim udziale w walkowerze. Stanowcza reakcja zawodnika
Nam udało się ustalić, że obecnie najpoważniej brane pod uwagę jest... wprowadzenia limitu zawodników Grand Prix w PGE Ekstralidze. Już od 2026 roku mógłby wejść przepis pozwalający każdej z drużyn PGE Ekstraligi na posiadanie w składzie tylko jednego uczestnika cyklu Grand Prix. Podobne regulacje mogłyby obowiązywać także w Metalkas 2. Ekstralidze.
To byłaby bardzo mocna odpowiedź, a zarazem działacze są przekonani, że mniej dotknęłaby polskich interesów niż choćby rezygnacja z organizacji Grand Prix Polski na PGE Narodowym. Wśród działaczy panuje bowiem przekonanie, że zdecydowana większość żużlowców w takiej sytuacji wybrałaby możliwość zarabiania gigantycznych pieniędzy w najlepszej żużlowe lidze świata niż rywalizację w Grand Prix i mglistą nadzieję na pokonanie Zmarzlika w walce o kolejne tytuły mistrza świata.
Wbrew pozorom przedstawiciele klubów wcale nie muszą być przeciwni takiemu rozwiązaniu, bo większość z nich od lat narzeka na to, że choć płacą swoim gwiazdom miliony złotych, to później muszą martwić się, czy zawodnicy po turniejach GP przyjadą na mecz zdrowi i w pełni sił. Żużlowcy byliby postawieni pod ścianą i musieliby wybrać, czy wolą zarabiać w Polsce ponad trzy miliony złotych rocznie, czy za mniej niż pół miliona złotych ścigać się w mistrzostwach świata.
Taki przepis nie byłby niczym nowym, bo podobne rozwiązanie obowiązywało w Ekstralidze w 2012 roku, ale wtedy jeszcze dysproporcje w zarobkach pomiędzy GP, a PGE Ekstraligą nie były aż tak wysokie.
Oczywiście taki regulamin oznaczałby spore problemy, a największe dla Orlen Oil Motoru Lublin, który ma w swojej kadrze aż czterech uczestników mistrzostw świata. Po trzech żużlowców z GP będzie ścigać się w przyszłym roku w ebut.pl Stali Gorzów i KS Apatorze Toruń, ale akurat te kluby są organizatorami mistrzostw świata i raczej nie będą oponować przy wprowadzeniu dodatkowych ograniczeń. Sprzeciwiać nie powinny się inne drużyny, bo ich zmiany praktycznie, by nie dotknęły. Dwóch uczestników GP w swoich składach ma jeszcze tylko Betard Sparta Wrocław. Pozostałe cztery drużyny mają po jednym lub w ogóle nie mają żużlowców z GP.
[b]Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty
[/b]