"Po bandzie" to cykl felietonów Wojciecha Koerbera, współautora książek "Pół wieku na czarno" i "Rozliczenie", laureata Złotego Pióra, odznaczonego brązowym medalem PKOl-u za zasługi dla Polskiego Ruchu Olimpijskiego.
***
Patrick Hansen wyjechał na tor. Niesamowity chłopak. Trzymam za niego kciuki, a wśród kibiców dostrzegam przekomarzanie się optymistów ze sceptykami. Kto wierzył, a kto nie oraz kto komu utarł nosa. Niektórzy już widzą Duńczyka, jak staje pod taśmą z trójką rywali...
Na podstawie krótkich filmików zamieszczanych w mediach społecznościowych można wywnioskować, że na dziś Hansen jest osobą z pewnymi deficytami fizycznymi. Pewnie, że jakieś dysfunkcje ma niemal każdy z nas, nie dotyczy to wyłącznie Grześka Zengoty czy Nickiego Pedersena. Jeden nie zgina do końca łokcia, drugi jeździ ze sztucznym biodrem etc. Przy czym ewentualna zgoda lekarza na powrót do tak niebezpiecznego sportu to jedno, a trzeźwa samoocena sytuacji to drugie. Bo jazda w pojedynkę to nic innego jak zabawa i forma rehabilitacji, natomiast ściganie w komplecie to pójście na wojnę, gdzie nie ma dla wroga żadnej taryfy ulgowej.
ZOBACZ WIDEO Koniec kariery, spokój czy nowy impuls. Czego potrzebuje Tai Woffinden?
Mam jednak przekonanie, że sam Patrick jest świadomy sytuacji. Pracy, którą musi wykonać, szczęścia, które musi mu sprzyjać i czasu, który musi zadziałać na jego korzyść. Mam takie przekonanie, bo sam, w jednym z postów, wspomniał o nadziei, że ten plan się powiedzie. O NADZIEI. Zwrócę tylko uwagę na jedno - by w trakcie karambolu móc się skutecznie bronić przed jego konsekwencjami, trzeba po prostu mieć sprawne ciało. I pełną kontrolę nad nim.
To jasne, że niektórzy chcieliby już teraz cudownego powrotu do zawodowego sportu, ale ta historia i bez tego jest piękna oraz, mimo wszystko, szczęśliwa. A co przyniesie czas? Wierzę, że spełnienie i happy end.
Nie wiem, czy macie podobnie, jednak ja na zawodników po grubych przejściach patrzę inaczej. I tak niektórzy trzymają kciuki, by do Grand Prix wrócił Jarosław Hampel, a ja już takich ambicji, jako kibic, nie mam. Wolałbym, żeby Jarek realizował się głównie w PGE Ekstralidze i tu nadal imponował wszystkimi swoimi zaletami. Bo jednak Grand Prix to miejsce dla niegrzecznych chłopców. Niebezpieczne. No ale dajmy spokój, jesteśmy u progu sezonu i zawodnicy chcą czerpać z pierwszych wiosennych kółek maksymalną radość. Nie lubią ani mówić, ani czytać o ciemnych stronach swojej profesji. Najlepiej to od siebie odsuwać. Nie myśleć, nie rozkminiać.
By osiągać w żużlu sukcesy, trzeba m.in. mieć wysoce rozwinięty gen egoizmu. Iść do celu bez zahamowań. A jeśli odwieczni wrogowie zaczynają w końcu wykazywać względem siebie więcej zrozumienia, może to znaczyć, że przynajmniej jeden z nich jest już po drugiej stronie rzeki. Tzn. - swoje już w sporcie zrobił. Przykładem Jakub Błaszczykowski i Robert Lewandowski, którzy dziś opowiedzą o sobie z szacunkiem. Na wspólne rodzinne wakacje już nie polecą, niemniej dostrzegą wzajemnie swoje wyjątkowe cechy. Tak też było z Tomaszem Gollobem i Piotrem Protasiewiczem.
Natomiast ostatnio nie iskrzy już między Bartoszem Zmarzlikiem i Maciejem Janowskim czy Piotrem Pawlickim. A, co ciekawe, obaj rywale Bartosza nie wyglądają już na takich, którzy mają stuprocentowe przekonanie, że podoba im się w Grand Prix. Piotr przyznał to wprost kilka miesięcy temu, mówiąc, że nawet jeśli przebrnie przez Grand Prix Challenge, nie będzie to równoznaczne z powrotem do stawki IMŚ. Bo aktualna dyspozycja nie gwarantuje mu powodzenia wśród najlepszych. Brak ambicji? Absolutnie nie. Realna ocena sytuacji. Maciej z kolei zauważył, że do cyklu zraziło go to, co zrobiono ze Zmarzlikiem w Vojens. Choć przecież w pierwszej kolejności powinien patrzeć na swój interes. No ale w żużlu wszystko się szybko zmienia, a jeśli tylko jeden z nich poczuje znów moc, to i chęci oraz aspiracje pójdą w górę.
I Janowski, i Pawlicki współpracowali swego czasu z Tomkiem Skrzypkiem, zmarłym w 2019 roku i wywodzącym się z kick-boxingu specem od przygotowania fizycznego. Otóż dziś wrocławskiej hali sportów walki i podnoszenia ciężarów przy ul. Racławickiej nadano jego imię. Warto poinformować o tym świat, bo Skrzypek był sportowym romantykiem. Świetnym zawodnikiem, wybitnym trenerem, uczciwym człowiekiem. Zmagał się ze swoimi demonami i krzyżowym uzależnieniem, bo każdy dźwiga jakiś swój krzyż.
Skrzypek był m.in. filmowym kaskaderem, jednak kiedyś mi się zwierzył, że albo miał zawsze ginąć na planie jako pierwszy, albo leżeć w krzakach bez rąk i nóg po wybuchu granatu. Dlatego ta kariera zmierzała donikąd. Wolał się zatem skupić na pracy szkoleniowej. Mawiał też, że życie to fala i rzeczywiście był takim życiowym kaskaderem, którego raz wynosiła ta fala na szczyt, a innym razem podtapiała. Co miało też dobre strony, bo można było się odbić od dna i ponownie wypłynąć na samą górę.
A to w sporcie żużlowym ważna umiejętność.
Wojciech Koerber
Zobacz także:
- Wiemy, kiedy potrenują na PGE Narodowym
- Milionowe straty polskich klubów. "Czekam, aż prezesi się wykrwawią"