W trakcie sezonu rzadko zaglądają do domów, a w miesiącu potrafią przepracować nawet 400-500 godzin. Przełożenie kilku meczów sprawi, że część mechaników żużlowych od czwartku do niedzieli praktycznie nie zmruży oka. W tym zawodzie to jednak nic nowego.
W pół roku muszą pojawić się z zawodnikiem na blisko 90 wydarzeniach (zawody i treningi), a przede wszystkim zadbać, by wszystko odbyło się idealnie zgodnie z planem.
Ekstremalnego tempa życia nie wytrzymało serce jednego z najbardziej znanych mechaników żużlowych. Dariusz Sajdak na szczęście jest już po operacji i niedługo będzie mógł wrócić do pracy. Specjalnie dla nas opowiada o kulisach swojej pracy i tym, jak trudny i niedoceniany jest to zawód.
Mateusz Puka, WP SportoweFakty: W trakcie sezonu pracujecie tak intensywnie, że chyba bardzo trudno o urlop czy zwolnienie lekarskie.
Dariusz Sajdak (były mechanik Jasona Crumpa i Tony'ego Rickardssona): Jestem w tym zawodzie prawie 30 lat i nigdy nie byłem chory. To znaczy chorowałem wielokrotnie, ale w trakcie sezonu nic to nie zmieniało. Nawet gdy miałem 40 stopni gorączki i czułem się tak źle, że do domu musiała przyjechać karetka, to nie była żadna wymówka. Wystarczyło, by chwilę później zadzwonił Jason Crump i powiedział, że nie wyobraża sobie, by miało mnie zabraknąć podczas ważnego Grand Prix w Göteborgu. W ramach wyjątku wynegocjowałem jedynie możliwość wzięcia ze sobą dodatkowego kierowcy, który zawiózł mnie busem do Szwecji. Choć ledwo widziałem na oczy, to pojechałem na te zawody.
ZOBACZ WIDEO: Miał być następcą Zmarzlika. Były prezes o zjeździe formy juniora. "Do tego się nie przyzna"
Tym razem sytuacja jest poważniejsza, bo niedawno miał pan zabieg na serce. Jak rozwiązaliście ten problem z pana obecnym zawodnikiem?
Gdy okazało się, że mam arytmię, Oskar Fajfer postanowił praktycznie od razu zakończyć naszą współpracę. Gdy byłem potrzebny, to mnie szanował, ale gdy tylko dowiedział się o problemach zdrowotnych, to od razu podziękował mi za współpracę. Z dnia na dzień okazałem się niepotrzebny.
Wasza współpraca naprawdę zakończyła się definitywnie, gdy dostał pan diagnozę lekarzy? To był powód?!
Tak to wygląda. Byłem bardzo zaskoczony, bo byłem pewien że w dalszym ciągu mogę służyć mu moją wiedzą i doświadczeniem w regulacji i ustawieniach motocykla. Zaproponowałem nawet obniżkę swojego wynagrodzenia na tyle, by z części mojej pensji mógł zatrudnić mechanika do pracy, której ja nie mógłbym wykonać. Okazało się potrzebowałem zaledwie dwa, trzy miesięcy na dojście do siebie, ale okazało się, że oczekuję zbyt wiele.
Jak obecnie wygląda pana sytuacja zdrowotna?
Dziesięć dni temu przeszedłem zabieg ablacji serca. Obecnie czuję się już dobrze i za nieco ponad miesiąc powinienem wrócić do pracy. Od lekarzy nie dostałem żadnych przeciwskazań, więc wszystko jest już dobrze.
Co właściwie spowodowało, że trafił pan do szpitala?
Pojechaliśmy do Chorwacji na pierwsze żużlowe treningi w tym roku. Emocje były duże i roboty też było sporo. Źle się poczułem, kręciło mi się w głowie, a serce zaczęło bić jak oszalałe. Byłem pewny, że dzieje się coś złego, a w miejscowym szpitalu okazało się, że mam kołatanie serca i migotanie przedsionków. Przeszedłem badania i wyszło, że mam arytmię. Konieczny był zabieg.
Problemy ze zdrowiem to efekt trybu życia?
Jestem obciążony genetycznie, ale kiepskie odżywianie się i brak regeneracji tylko przyspieszyły zmiany. W trakcie sezonu je się byle co, a dwie, trzy godziny snu dziennie muszą wystarczyć. Kiedyś człowiek był w stanie wytrzymać takie tempo, ale teraz to już dla mnie chyba zbyt wiele.
Zamierza pan wrócić do pracy w żużlu, czy wybierze pan jednak coś spokojniejszego?
Pewnie mógłbym znaleźć sobie coś lepszego, ale jak większość chłopaków jestem w tym zawodzie, bo kocham żużel. Poza ciągłymi dojazdami na zawody i treningi, ta praca to też ciągła rywalizacja, od której można się uzależnić. Marzyłem, by zostać żużlowcem, ale gdy to się nie udało, postanowiłem zostać mechanikiem żużlowym. Proszę mi wierzyć, że wygrane wyścigi rekompensują cały trud i sprawiają, że zapomina się o zmęczeniu.
Pamięta pan swój najbardziej pracowity okres?
W 2007 lub 2008 roku wyjechałem z domu na dziesięć dni. W tym czasie samodzielnie przejechałem busem 7,4 tysiąca kilometrów. Pomogłem przy czterech zawodach. Najpierw z Polski pojechałem na mecz do Szwecji, potem od razu ruszyłem do Danii, stamtąd do Wielkiej Brytanii, potem znów do Danii aż wreszcie do Polski. Czasu na sen było bardzo niewiele.
To był wyjątek, czy takie sytuacje zdarzają się częściej?
Kiedyś zablokowało mi kartę płatniczą, bo okazało się, że w ciągu 12 godzin przejechałem ponad tysiąc kilometrów i korzystałem z karty w trzech różnych krajach. System bankowy był przekonany, że to niemożliwe i automatycznie zablokował możliwość wypłaty środków. Zresztą, czy wie pan, jak najłatwiej rozpoznać doświadczonego mechanika od tego, który dopiero zaczyna tę pracę?
Nie mam pojęcia.
Doświadczony mechanik nawet jeśli jedzie na jeden mecz w Polsce, to zawsze bierze ze sobą torbę i jest spakowany na cały tydzień. Wielokrotnie zdarzało się tak, że jechałem na jedne zawody, a do domu wracałem dopiero kilka dni później. Miałem pojechać na zwykły mecz do Tarnowa, ale Jasonowi Crumpowi zatarły się tam dwa silniki i już wiedziałem, że od razu po meczu, zamiast wrócić do domu, trzeba jechać do Danii. Potem nie opłacało się już wracać do Polski i bezpośrednio jechałem do Szwecji. Tamte wydarzenie nauczyło mnie, że trzeba lepiej przygotowywać się nawet na teoretycznie krótkie wyjazdy.
Liczy pan, ile godzin tygodniowo pracuje pan w trakcie sezonu?
Gdybym to liczył, to już dawno rzuciłbym tę robotę. Jeszcze nie tak dawno bywało, że miałem dwa dni wolnego w miesiącu. Zachowywałem się jakbym był zaprogramowany. W niedzielę był mecz ligowy, w poniedziałek mycie motocykli i wyjazd do Szwecji. We wtorek mecz w Szwecji i nocny powrót do Polski. W środę dojazd do warsztatu i mycie motocykli. W czwartek wyjazd na Grand Prix lub do tunera, ewentualnie raz na jakiś czas wolne. W piątek trening przed Grand Prix, a w sobotę przygotowanie i zawody Grand Prix. Chwilę później tradycyjna gonitwa, by zdążyć na niedzielny mecz w Polsce.
Prawdziwy maraton w najbliższych dniach czekają teamy Patryka Dudka i Roberta Lamberta. W czwartek mecz w Krośnie, w piątek w Lesznie, a w sobotę Grand Prix w Chorwacji. W nieco ponad trzy doby przejadą 2,5 tysiąca kilometrów.
Dojazd to jedno, ale do tego dochodzi jeszcze umycie i przygotowanie motocykli do każdej imprezy, a to trwa przynajmniej trzy godziny. Co więcej, przed meczem na stadionie trzeba być 3-4 godziny wcześniej z gotowym sprzętem. A to oznacza, że praktycznie od razu po przyjeździe na miejsce, trzeba brać się do roboty. Po trzech dniach pracy, wprost z zawodów w Gorican trzeba będzie od razu wracać 800 kilometrów do Polski. W tym zawodzie nie ma rzeczy niemożliwych. Powiedzenie "nie da się" nie istnieje.
Znając kulisy waszej pracy można powiedzieć, że to fenomen, że tak rzadko dochodzi do wypadków drogowych z udziałem busów żużlowców.
Nie lubię o tym mówić, żeby nie zapeszać. Kilka wypadków było, ale skończyło się na wygiętych blachach, czy rozbitych szybach. Oby szczęście dalej sprzyjało, ale faktycznie można mówić o tym, jak o cudzie. Chętnie zaprosiłbym dziennikarzy do busa, żeby zobaczyli jak wygląda ta praca. Lepiej jednak tego nie upubliczniać, bo pewnie od razu sprawą zainteresowałaby się jakaś inspekcja pracy. Gdyby w busach żużlowców zainstalowano tachometry, znane z samochodów ciężarowych, to światowy żużel stanąłby w miejscu. Nie byłoby po prostu szans, by zdążyć z zawodów na zawody.
Jak to możliwe, że mechanicy potrafią wytrzymać kilka dni z zaledwie małymi przerwami na sen?
Sam się zastanawiam, ale chyba trzyma nas adrenalina. Raz podczas trudnego weekendu postanowiłem położyć się spać na dwie, czy trzy godziny i to była najgorsza decyzja. Organizm przypomniał sobie o tym, że potrzebuje snu i przez całe zawody byłem nieprzytomny. W trakcie sezonu naprawdę rzadko zdarza się okazja, by się wyspać.
Mechanicy żużlowi zarabiają średnio 10 tysięcy złotych miesięcznie. To niewiele, biorąc pod uwagę wasze obowiązki.
Większość mechaników po prostu kocha żużel i dlatego godzi się na takie warunki pracy . Jesteśmy na najniższym szczeblu żużlowego środowiska, więc o żadnym buncie nigdy nie będzie mowy. Każdy patrzy na siebie i cieszy się, że ma pracę. Tempo pracy wzrasta jednak z roku na rok. Jedziesz na zawody tysiąc kilometrów, a gdy wysiadasz z busa, to zamiast iść spać, klękasz przy motocyklu i wiesz, że od tego, co robisz zależy zdrowie i życie zawodnika. To dodatkowa odpowiedzialność, z której nie każdy zdaje sobie sprawę. I mimo że czasami jest ciężko, wielu z nas nie wyobraża sobie fajniejszej roboty.
Rozmawiał Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty
Czytaj więcej:
- Unia Leszno podjęła decyzję w sprawie zastępstwa za Holdera
- Nowe przepisy uderzą w mistrzów Polski