Żużel. Jego żona zginęła. "Żaden problem, wezmę następną"

Materiały prasowe / Na zdjęciu: żużlowiec podczas startu
Materiały prasowe / Na zdjęciu: żużlowiec podczas startu

Junicho Ogisu jest jednym z przedstawicieli bardzo egzotycznego regionu dla żużla. Japończyk po kilku latach ścigania w ojczyźnie udał się na zagraniczne tournee, gdzie poznał m.in. Barry'ego Briggsa.

W tym artykule dowiesz się o:

Junicho Ogisu urodził się 1 stycznia 1933 roku, czyli na nieco ponad rok przed tym, kiedy to Amerykanin Putt Mossman pokazał Japończykom, czym jest czarny sport. Szukając informacji o japońskim speedwayu, natrafimy na wiele różnych informacji, ale pierwsze pokazowe jazdy odbywały się na torze przeznaczonym do wyścigów konnych.

Później jednak zakazano motocykli na takich arenach, co miało związek z brudem i kurzem, jaki zostawał po przejazdach żużlowców.

Przeniesiono się na tory asfaltowe. "Japan race" można szybko odnaleźć w serwisach typu YouTube. Z żużlem niewiele miało to jednak wspólnego. To jednak nie przeszkodziło Ogisu, by iść w sport, który jest nam najbardziej znany, czyli wyścigi po torach owalnych.

Japończyk chwytem marketingowym

O tym, że istnieje żużel w Japonii, mało kto wiedział, aż do zimy 1969/70. Ogisu udał się wtedy do Australii, by uczestniczyć w kilku tamtejszych imprezach, a stamtąd miał się przenieść na kilka tygodni do Nowej Zelandii. I leciał tam w roli dwukrotnego mistrza swojego kraju. Po złote medale sięgał w latach 1963-1964 Regularnie ścigał się na torze w Sydney, a w jednym z turniejów był na dobrej drodze, by wygrać.

ZOBACZ WIDEO: Magazyn PGE Ekstraligi. Dudek, Holder i Ferdinand gośćmi Musiała

Mógł zostawić w pokonanym polu m.in. Johna Langfielda oraz Berta Harkinsa. Na przeszkodzie stanął jednak defekt motocykla, a konkretniej rozpadające się sprzęgło. To, co nie udało się w Australii, zrealizował w Auckland. Na Western Springs wygrał zawody handicapowe. Gorycz porażki z Japończykiem musieli przełknąć m.in. lokalne gwiazdy - Bob Andrews, Tommy Sweetman i Colin McKee.

Ogisu był również gościem na Wimbledonie. Nie wszystkim podobało się jednak to, że Japończyk dostał swoją szansę, bo zdarzało się, że prezentował się wyjątkowo miernie. I tak było właśnie w tym przypadku. Zdobył ledwie punkt, kiedy to w ostatnim biegu dnia pokonał jednego z rezerwowych.

Krytycy uważali, że było to wyłącznie po to, by Japończyk był chwytem reklamowym dla kibiców, którzy chcieliby zobaczyć tak egzotycznego żużlowca na własne oczy. Cieszył się z kolei bardzo dużym zainteresowaniem wśród łowców autografów. Ci na pewno zyskiwali cenną pamiątkę, bo Ogisu podpisywał się wyłącznie po japońsku.

Briggs nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał

O Ogisu pisał w jednej ze swoich autobiografii Barry Briggs. - Po raz pierwszy dowiedziałem się o japońskim żużlu, kiedy spotkałem ich mistrza, Ogisu, w Australii podczas zawodów. To było w dziwnej sytuacji. Stałem po wewnętrznej stronie toru w Newcastle i rozmawiałem z Jimmym jego łamaną angielszczyzną. Lokalny promotor Mike Raymond podszedł, mówiąc, że musi porozmawiać z Jimmym. Po kilku minutach wrócił, rozmawiając o sprzęgle - możemy przeczytać.

Japończyk podczas wizyty w Australii otrzymał jedną z najgorszych wiadomości, jaką może dostać człowiek. Czterokrotny mistrz świata na żużlu (1957, 1958, 1964, 1966) wspomniał, że dowiedzieli się oni o śmierci żony Jimmy'ego Ogisu.

- Powiedziałem mu, jak bardzo mi przykro z powodu tej tragicznej wiadomości. A on odpowiedział, że to żaden problem, bo... "Jak wrócę, to wezmę następną" - dodał Briggs, który nie ukrywał zdziwienia odpowiedzią.

Pokochał Australię

Ogisu był zafascynowany Australią do tego stopnia, że w 1970 roku myślał o tym, by na stałe przenieść się do tego kraju. Gdyby tak się stało, to mógłby skorzystać z paszportu Wspólnoty Narodów, by ubiegać się o miejsce w którejś z drużyn. Tak się jednak ostatecznie nie stało.

Mimo to Japończyk odwiedzał Australię regularnie. Bywał tam prywatnie, jak i służbowo. Sam, ale i z innymi kolegami z kraju kwitnącej wiśni, którzy ścigali się w Sydney i Newcastle. Po zakończeniu kariery założył firmę, która zajmowała się konserwacją budynków. Mieszkał na przedmieściach Tokio ze swoim synem Koichiro.

Zmarł w listopadzie ubiegłego roku w wieku 89 lat. Wśród Japończyków istnieje przekonanie, że zmarli 49 dni po śmierci są przywiązani do miejsca, w którym mieszkali. Pięćdziesiątego dnia ma zapadać werdykt, w jakim wcieleniu zmarły rozpoczyna nowe życie i czy trafi do nieba.

Czytaj także:
Żużlowiec z kibicowskim sercem
Jako nastolatkowie stawali na podium IMŚ. Nie każdemu udało się zrobić karierę

Komentarze (0)