Zobaczyć Cavalese i...zwyciężyć - już w niedzielę Marcialonga 2010

Kiedy w 1973 roku we włoskiej prowincji Trento zainaugurowano masowy narciarski maraton, nikt chyba nie przypuszczał do jakiej rangi urośnie on w stosunkowo niedługim czasie. Dziś listę startową do każdej kolejnej edycji Marcialongi trzeba zamykać już w październiku. Miejsc jest "tylko" 6500. Chętnych... kilka tysięcy więcej.

Kiedy zapytamy przeciętnego europejskiego kibica o pierwszy przychodzący do głowy masowy bieg narciarski, bądźmy pewni, że usłyszymy o legendarnym szwedzkim Biegu Wazów. Ktoś za naszą zachodnią granicą może napomknie o Koenig Ludwig Lauf, a zakochani w biegach Norwegowie wymienią też trudny, niczym ich własny język, Birkebeinerrennet. Możliwe, że lokalny patriotyzm czasami weźmie górę. Czasami, bo Marcialongę zna każdy sympatyk narciarstwa w jego klasycznej odmianie, od Murmańska po Pireneje.

Cóż takiego jest we włoskim biegu, że powoduje takie emocje i takie zainteresowanie? Piękne krajobrazy i góry, o ileż częściej ukwiecone słońcem, aniżeli w innych europejskich maratonach? Na pewno. Wysokie nagrody? Owszem, ale wcale nie są one najwyższe w cyklu. Przynależność do elitarnego grona Worldloppet, a obecnie coraz bardziej promowanego przez FIS cyklu Marathon Cup? Inne biegi również tam należą. Z naszym narodowym Biegiem Piastów włącznie. A może fakt, że - oprócz zawodowców - wystartować może każdy, niezależnie od wieku i prezentowanych umiejętności? Owszem, może. Tak jak najstarszy zgłoszony w tym roku uczestnik, 86-letni Francuz Ferruccio Buzzi. Czy dotrze do mety?

Siła tkwi chyba jednak gdzie indziej. Marcialonga to nieskalana wierność tradycji. Może nie tak długiej (w końcu nasze "Piasty" w tym roku będą miały numer porządkowy tylko o dwie kreseczki niższy, niż słynna włoska siostra), ale pielęgnowanej w Trento niczym sportowa relikwia. Zawsze ostatnia niedziela stycznia, zawsze start w Moenie, a meta w Cavalese, zawsze "klasyk" - żadnego "łyżwowania". Raz jeden zamiast 70 km zawodnicy pobiegli "tylko" 57. Trzy lata temu zabrakło po prostu śniegu.

Tym razem nie zabraknie. Organizatorzy na trasę "wielkiej białej mili" nawieźli dodatkowo 150 tys. m3 białego puchu. Droga do Cavalese daleka, może nie aż tak karkołomna, jak na słowackiej Białej Stopie czy wspomnianym norweskim Birkebeiner, ale wystarczy przyjrzeć się liście zwycięzców z ostatnich dziesięciu edycji, aby przekonać się, że tylko najwięksi mieli możność poznać smak triumfu w narodowym włoskim biegu.

Aż niewiarygodnie układała się lista triumfatorów wśród mężczyzn ostatnimi czasy. W początkach nowego wieku dwukrotnie z rzędu wielki puchar całował Hiszpan Juan Jesus Gutierrez. Później, z jednym tylko wyjątkiem, tytuł czempiona był już wewnętrzną sprawą Skandynawów. Joergen Auckland triumfował w 2003 i 2006 roku. W 2004 i 2008 roku na najwyższym stopniu podium stał zaś... jego brat - Anders Auckland. Szwedzi, toczący odwieczny bój z sąsiadami z północy, zagrali im na nosie w 2007 oraz w ubiegłym roku, a to za sprawą znakomitego Jerry'ego Ahrlina. Kiedy w styczniu minionego roku Jerry wbiegał na "kreskę", stadionowy stoper pokazywał 2 godziny i 56 minut. Na 70 km!? Sympatycy "biegówek" szybko porównają sobie ten wynik z czasami uzyskiwanymi na 46-kilometrowej trasie naszego Biegu Piastów. A wspomniany wyjątek? Zdarzył się w roku 2005, a jego autorem był... nasz dobry znajomy z Jakuszyc, czyli zwycięzca Biegu Piastów sprzed roku, Stanislav Řezáč.

Kto cieszyć się będzie w Cavalese w najbliższą niedzielę w samo południe? Na takim dystansie wszelkie prognozy to tylko dziennikarska zabawa. Pewne jest jedno: pretendenci startujący z pierwszego, elitarnego sektora wyruszą o godz. 8:30, a pierwsi zawodnicy na mecie spodziewani są tuż przed godziną 11:30. Włoska stacja RAI 3 pokaże to wydarzenie na żywo.

Komentarze (0)