Z linii końcowej: Timea Bacsinszky - egzamin z życia

East News
East News

Dwukrotnie triumfowała w jednych z największych juniorskich zawodach w Europie - Le Petits As. Jednak to nie było marzeniem ówczesnej 13-latki, a za kilka miesięcy kończącej 25 lat Timei Bacsinszky.

W tym artykule dowiesz się o:

Timea Bacsinszky pochodzi z wysoko usytuowanej rodziny, w której nigdy niczego nie brakowało. Ale tenis nie był jej pasją. Stanowił tylko zajęcie, pewnego rodzaju pracę, którą wymusił na niej jej ojciec. A młoda dziewczyna nie chcąc sprzeciwami sprowokować wielkiej kłótni, mogącej zniszczyć nadszarpnięte już małżeństwo jej rodziców, grała dalej. (Nie)stety dla siebie, wygrywała.

Obok triumfów w Le Petits As, które pozwoliły się jej znaleźć na liście zasłużonych wśród Michaela Changa czy Rafaela Nadala, Szwajcarka śmiało poczynała sobie także w wyższych kategoriach. Szybko przesunęła się do pierwszej setki wśród zawodniczek do 18. roku życia, doszła do półfinału Rolanda Garrosa. Równolegle czyniła postępy wśród seniorek, jako 14-latka zwyciężając w turniejach ITF, a rok później zajmowała już pozycję pozwalającą na występy w eliminacjach turniejów wielkoszlemowych. Tym mniej zapalonym fanom tenisa objawiła się podczas turnieju w Zurychu, w 2006 roku, kiedy po przejściu eliminacji wyeliminowała Anastazję Myskinę i Francescę Schiavone, a w ćwierćfinale grała jak równa z równą z Marią Szarapową.
[ad=rectangle]
Przez ten cały czas motywacją Bacsinszky nie była jednak chęć wygrywania. - Grałam dobrze, bo wiedziałam, że gdy przegram, moi rodzice znów się pokłócą. Chciałam być spoiwem naszej rodziny. Pragnęłam, abyśmy byli wspaniałą, kochającą się rodziną i to stało się moim nadrzędnym celem w walce na korcie. Od tego zależało moje szczęście, a zwycięstwa pozwalały mi oszczędzić dodatkowych problemów - wyznała serwisowi Let's Talk Tennis w 2014 roku, długo po zerwaniu kontaktów z ojcem.

Z czasem przyszła stagnacja w karierze Szwajcarki i rówieśniczki, które zwykła pokonywać (wśród nich Agnieszka Radwańska czy Wiktoria Azarenka) zaczęły ją prześcigać i osiągać bardziej rozpoznawalne sukcesy. Timea osiadła w drugiej połowie pierwszej setki rankingu, od czasu do czasu przypominając o sobie jakimś ćwierćfinałem czy półfinałem, jednak przeplatała to najczęściej porażkami w słabym stylu. Przebudzenie zdawało się nadejść na przełomie 2009 i 2010 roku - wygrała w Luksemburgu, pojawiła się na 39. miejscu klasyfikacji singlistek, zaczęła odnosić sukcesy w grze podwójnej.

- Cieszyłam się, że jestem w centrum uwagi - tak tłumaczy swoje wczesne sukcesy. - Podejrzewam, że w ten sposób poszukiwałam miłości, której brakowało mi w dzieciństwie. Ale przede wszystkim zainteresowania innych, ich sympatii względem mnie.

Wkrótce zaczęło szwankować również zdrowie fizyczne Bacsinszky. W marcu 2011 roku z powodu kontuzji lewego kolana i stawu skokowego była zmuszona wycofać się z kortów na blisko 12 miesięcy. - To wtedy zrozumiałam, że cała sympatia jest zależna od tego, czy powodzi mi się na korcie. Kiedy zmagałam się z urazem, nagle nikogo obok mnie nie było. Musiałam sama się z tym uporać, nie tylko fizycznie, ale i psychicznie - powiedziała kilka miesięcy temu dla New York Times.

Powrót nie był obiecujący. Powrót do niższych szczebli rozgrywkowych, który był niezbędny do odbudowy dawnej pozycji, zaczął jej ciążyć. Dlatego na początku 2013 roku zdecydowała się zawiesić rakietę na kołek i zająć się swoją karierą... zawodową. Imała się różnych zawodów, zatrudniała się w wielu miejscach, głównie związanych z branżą hotelarską. Była barmanką, kelnerką. Pracowała w kuchni, rozwijając przy okazji swoją pasję wypieku ciast. - To chyba dlatego, że uwielbiam zajmować się ludźmi, opiekować się nimi. A pieczenie mi na to pozwala. To sposób na przekazanie komuś miłości - przyznała Benowi Rothenbergowi.

Jednocześnie nikt z jej pracodawców nie wiedział, że ta Timea Bacsinszky to tenisistka z milionem dolarów zarobionych na korcie. Kiedy w maju otrzymała wiadomość, że znalazła się na liście zawodniczek mogących zagrać w eliminacjach Rolanda Garrosa, poprosiła o kilka dni urlopu i pojechała do domu swojej matki, gdzie wywiozła wszelkie rzeczy związane z tenisem. Znalazła swoje rakiety, większość nawet nienaciągniętych, stare stroje, torbę i po pięciu godzinach jazdy z Lozanny była w Paryżu.

To ten dzień nazywa przełomowym. - To wtedy po raz pierwszy sama zadecydowałam o sobie. Nieistotne było to, czy przegram, czy wygram. Ważny był tenis, jak nigdy dotąd - przyznała. W stolicy Francji przegrała, ale wkrótce potem zaproponowała współpracę Dimitrijowi Zavialoffowi, wieloletniemu szkoleniowcowi Stana Wawrinki.

Szwajcarski trener, zwolennik rygorystycznego treningu dzień w dzień, niezależnie od nastroju czy pogody zgodził się, ale przyznał, że przy Bacsinszky musiał tę zasadę unowocześnić i udoskonalić. - Musiałem stać się jeszcze lepszym trenerem. Czytałem wiele książek o psychologii, jednak zdały się na nic, kiedy natrafiłem na osobę, która sama w sobie jest taką książką. I to bardzo obszerną.

Praca przyniosła natychmiastowe efekty. Pojawiły się serie zwycięstw, tytuły. Szwajcarka z miejsca w okolicach 250. w 10 miesięcy znalazła się w pierwszej "100" rankingu, a w kolejnych tygodniach pięła się coraz wyżej. W poniedziałkowym notowaniu znalazła się na 31. pozycji - najwyższej w karierze.

Jednak to ani rankingi, ani punkty, ani zdobyte pieniądze nie są dla 25-latki z Lozanny najważniejsze. To zadowolenie z gry daje jej największą satysfakcję. - Jestem szczęśliwa z tego, co robię. Po raz pierwszy w życiu.

Źródło artykułu: