Adam Małysz to najbardziej utytułowany skoczek w historii mistrzostw świata w narciarstwie klasycznym. Jako jedyny w historii zdobył na nich cztery medale w konkursach indywidualnych. W minicyklu WP SportoweFakty nasz wybitny skoczek opowiada o swoich wielkich chwilach w Lahti, Predazzo i Sapporo. W trzecim odcinku przypominamy ostatnie złoto naszego wybitnego skoczka, wywalczone 10 lat temu na skoczni Miyanomori.
- Każdy kolejny złoty medal był trudniejszy do zdobycia - przyznaje w rozmowie z WP Sportowefakty Małysz. Ten w Sapporo, ostatni tytuł w jego karierze, był poprzedzony pełnym rozczarowań sezonem olimpijskim, po którym "Orzeł z Wisły" rozważał nawet porzucenie skoków narciarskich.
Wtedy na jego drodze stanął na szczęście Hannu Lepistoe, najlepszy trener XX wieku. Milczący Fin stał się dla Małysza mentorem, mistrzem, oparciem. I sprawił, że skromny wiślanin raz jeszcze znalazł się na szczycie.
W sezonie 2006/2007 najwyższa forma przyszła w idealnym momencie. Tuż przed mistrzostwami Małysz wygrał trzy konkursy Pucharu Świata - jeden w Oberstdorfie i dwa w Titisee-Neustadt. Już w samym Sapporo na treningach dystansował konkurencję. Simona Ammanna, Thomasa Morgensterna czy Janne Ahonena przeskakiwał o kilka metrów.
[color=black]Zobacz wideo: Włodzimierz Szaranowicz dla WP SportoweFakty: Skoki Polaków były jak z matrycy
[/color]
Przed konkursem na dużej skoczni nie brakowało takich, którzy byli pewni złotego medalu Polaka. - Adam i Małysz - tak na pytanie o głównych faworytów odpowiedział Ahonen. A kiedy w pierwszej serii słabo skoczył Morgenstern, jeden z niemieckich dziennikarzy podszedł do korespondenta "Przeglądu Sportowego" Sebastiana Parfjanowicza i pogratulował złotego medalu. Nisko ustawiony rozbieg, lekki wiatr w plecy - to wszystko przemawiało za naszym skoczkiem.
Tymczasem Małysz po niespokojnym locie uzyskał tylko 122 metry. Tyle samo co Ahonen i Roar Ljoekelsoey. Metr mniej niż Fin Harri Olli, dwa metry mniej niż Ammann. Zajmował czwarte miejsce. Byłby trzeci, ex aequo z Ljoekelsoeyem, gdyby polski sędzia Marek Siderek przyznał mu notę o pół punktu wyższą. Drobiazg, który jak się okazało miał kolosalne znaczenie.
- Gdyby ten sędzia dał mi o pół punktu więcej za styl, pewnie miałbym trzecie miejsce po pierwszej serii i w drugiej startowałbym z zupełnie innej pozycji. A ostatnia trójka miała wtedy szczęście, Ljoekeolsoey, Olli i Ammann skoczyli zdecydowanie dalej i byłem czwarty - wspomina Małysz.
Siderek był wtedy jednym z trzech arbitrów, którzy pierwszy skok Polaka ocenili na 17,5. Gdyby dał mu 18, lub gdyby Ljoekelsoeyowi zamiast 18 przyznał 17,5, wiślanin w rundzie finałowej skakałby po Norwegu i trafiłby na zdecydowanie lepsze warunki. A tak, po skoku Małysza pojawił się korzystny wiatr i Ljoekelsoey Olli i Ammann po kolei przebili 133 metry naszego reprezentanta. Punktów za dobre czy złe warunki nikt wtedy jeszcze nie odejmował i nie odejmował.
- Było mi strasznie przykro, byłem totalnie zły - wspomina Małysz wydarzenia sprzed dziesięciu lat. Na szczęście złość po niepowodzeniu potrafił skierować we właściwą stronę i zamienił ją w determinację. - Wiedziałem, że na średnim obiekcie muszę się odkuć - podkreśla.
Dzień po konkursie indywidualnym "Orzeł z Wisły" był najlepszym skoczkiem zawodów drużynowych, jednak za to medalu nie dostał. Z kolei w treningach na obiekcie K-90, o wdzięcznej nazwie Miyanomori, skakał solidnie, ale bez błysku. Ten pojawił się dopiero w dniu kwalifikacji - w serii próbnej Małysz poleciał aż na 99. metr i z kolejnej próby jako jedyny zrezygnował.
W samym konkursie 29-letni wówczas zawodnik odpalił dwie bomby. - Postawiłem wszystko na jedną kartę i dwa razy odbiłem się tak dobrze, że wyszły z tego rewelacyjne skoki - mówi. 102 metry - nowy rekord skoczni, do dziś zresztą niepobity, przesądziły sprawę zwycięstwa. Drugiego na półmetku Andreasa Kuettela Polak wyprzedzał o 13,5 punktu. W rundzie finałowej znów był najlepszy (99,5 metra) i ze srebrnym medalistą Simonem Ammannem wygrał o 21,5 punktu.
Po drugim skoku Małysza zobaczyliśmy piękną scenę. Najpierw mistrza świata mocno wyściskał Kamil Stoch, chwilę później drugi w konkursie Ammann i trzeci Morgenstern złapali Polaka, wzięli na ramiona i jak króla nosili po zeskoku. Te obrazki przeszły do historii polskiego sportu.
- Simon i Thomas podbiegli, wzięli mnie na ręce. Wydaje mi się, że to był "spontan". Lubiliśmy się, z Simonem zawsze miałem dobry kontakt, a z Thomasem mieliśmy tego samego menadżera, Ediego Federera i można powiedzieć, że byliśmy w jednym teamie. Oni chyba w ogóle się nad tym nie zastanawiali. Wiedzieli, że trudno będzie mnie pokonać, a już po moim skoku - że zasłużyłem na zwycięstwo - komentuje te wydarzenia czterokrotny złoty medalista mistrzostw świata.
- W świecie skoków narciarskich jest tak, wszyscy się lubią, zachowują się wobec siebie fair. Bardzo brakowało mi tego w motorsporcie. Tam jeden drugiemu potrafi rzucać kłody pod nogi. Były sytuacje, że po kolizji, wypadku, inne załogi nie zatrzymywały się, żeby pomóc poszkodowanym. Ja nie potrafiłbym tak zrobić. Na moim ostatnim Dakarze dwa razy stawiałem na koła inne załogi, z którymi rywalizowałem. Tu chodzi o życie człowieka, o fair play, o szacunek dla pracy innych. I to lubi wracać, bo czasem ty też możesz potrzebować takiej pomocy - opowiada były skoczek narciarski, który w latach 2011-2016 pięciokrotnie startował w Rajdzie Dakar.
Złoto wywalczone w Japonii było ostatnim w karierze Małysza. Potem był jeszcze dwa srebrne medale igrzysk olimpijskich w Vancouver i brąz na mistrzostwach świata w Oslo. - Nie powiem, który złoty medal był dla mnie najważniejszy. Zawsze powtarzam, że najistotniejszy był całokształt, to, że potrafiłem tak długo utrzymywać formę i zdobywać medale - podsumowuje swoje osiągnięcia skoczek, który poza czterema złotymi medalami MŚ i czterema krążkami z igrzysk olimpijskich, wygrał Turniej Czterech Skoczni i czterokrotnie zdobywał Kryształową Kulę dla najlepszego skoczka Pucharu Świata.