Adam Małysz to najbardziej utytułowany skoczek w historii mistrzostw świata w narciarstwie klasycznym. Jako jedyny w historii zdobył na nich cztery medale w konkursach indywidualnych. W minicyklu WP SportoweFakty nasz wybitny skoczek opowiada o swoich wielkich chwilach w Lahti, Predazzo i Sapporo.
W drugim odcinku wspominamy imprezę w Predazzo. 14 lat temu "Orzeł z Wisły" wygrał tam zarówno na dużej, jak i na normalnej skoczni i jest ostatnim zawodnikiem, który zdobył dwa złote medale na mistrzostwach świata.
O ile do Lahti Małysz jechał w roli wielkiego faworyta, o tyle dwa lata później w dolinie Val di Fiemme nie był głównym kandydatem do zwycięstwa. Od początku sezonu skakał solidnie, zajmował wysokie miejsca, pięć razy stanął na podium, ale nie wygrał ani razu. W Pucharze Świata brylował wtedy Sven Hannawald - do startu mistrzostw był najlepszy w sześciu konkursach, w tym dwukrotnie na terenie Polaka w Zakopanem.
To właśnie Hannawaldowi dawano największe szanse na złote medale, a Małysz i jego trener Apoloniusz Tajner zastanawiali się, co zrobić, żeby Niemca doścignąć. Zdecydowali, że opuszczą konkursy Pucharu Świata w Willingen i pojadą potrenować na normalnej skoczni w Ramsau.
ZOBACZ WIDEO Ferdinando De Giorgi: Młodych trzeba uczyć, jak się pracuje w pierwszej reprezentacji
- Przed mistrzostwami skakałem nieźle, ale brakowało błysku. Sam poprosiłem trenerów, żeby nie jechać do Willingen, tylko do Ramsau, na moją ulubioną skocznię, i tam potrenować - wspomina Małysz.
Na austriackiej skoczni, nazywanej często przez zawodników "prawidłem" lub "kopytem", ze względu na jej uzdrawiające dla techniki i formy właściwości, 25-letni wówczas wiślanin odnalazł to, czego szukał. - Na treningach zauważyłem wyraźny postęp. Pojawił się automatyzm i błysk. Potem przenieśliśmy się na dużą skocznię w Predazzo i kiedy tam zaczęło mi wychodzić, wiedziałem już, że będzie dobrze.
Pierwszy akt walki o złote medale w skokach był prawdziwym popisem dwóch zawodników - Małysza i Mattiego Hautamaekiego. Fin w pierwszej serii zaszachował rywali - skacząc aż 134 metry ustanowił nowy rekord obiektu. Polak odpowiedział taką samą odległością, jednak dostał o pół punktu niższe noty za styl.
Po pierwszej serii prowadził zatem Hautamaeki i było już jasne, że złoto może mu odebrać jedynie Małysz. W rundzie finałowej Polak musiał wspiąć się na wyżyny swoich możliwości. A wspiął się chyba jeszcze wyżej. 136 metrów zdawało się odległością wręcz kosmiczną.
"Nie może tego skoczyć Hautamaeki" - krzyczał wówczas redaktor Włodzimierz Szaranowicz na antenie TVP. Fiński zawodnik znów uzyskał świetną odległość - 133,5 metra w pięknym stylu nie wystarczyło jednak do zwycięstwa. Na szyi Małysza po raz drugi w jego karierze zawisł złoty medal mistrzostw świata.
Zwycięstwo w konkursie na dużym obiekcie uskrzydliło "Orła z Wisły". Nasz mistrz poczuł, że jest naprawdę mocny. - Nie wiem czemu, ale po tej wygranej byłem pewien, że na normalnym obiekcie nikt nie odbierze mi złota. Takie uczucie towarzyszyło mi w całej karierze dwa, może trzy razy. Nie jestem w stanie tego wytłumaczyć, ale wiedziałem, że skoro wygrałem na dużej, której specjalnie nie lubiłem, to na średniej nikt nie ma szans. Skakałem tam jak nakręcony - opowiada legendarny skoczek w rozmowie z WP SportoweFakty.
I rzeczywiście, w zawodach na K-95 rywale byli dla Małysza tylko tłem. W obu seriach oddał zdecydowanie najdłuższe skoki, w drugiej serii ustanowił rekord skoczni (107,5 metra), a drugiego Tommy'ego Ingebrigtsena wyprzedził aż o 16 punktów.
Triumfowi polskiego mistrza towarzyszył barwny i pełen emocji komentarz redaktora Szaranowicza. "Nikt mu tego nie zabierze. Po prostu sam sobie to wyrwał. Przeciwko naturze, przeciwko rywalom" - krzyczał dziennikarz Telewizji Polskiej. "Drugie mistrzostwo świata z rekordem skoczni, tak tylko wygrywają najwięksi w historii i on do tej historii wskoczył tak łatwo, tak pięknie i tak wzruszająco dla wszystkich. Złoto, złoto i jeszcze raz złoto" - cieszył się.
Ekspresyjne komentarze mistrza słowa mówionego często dodawały piękna ważnym wydarzeniom w karierze "Orła z Wisły". Małysz wyznaje, że dla niego zaczęły mieć one duże znaczenie dopiero po pożegnaniu ze skokami. - W czasach, gdy sam skakałem, nie oglądałem i nie słuchałem komentarzy do moich skoków. Czasem ktoś mi wspominał, że Włodek Szaranowicz ładnie o mnie mówił. Pamiętam, jak żegnając mnie łamał mu się głos. To są wspaniałe chwile i kiedy teraz je wspominam i oglądam, mogę docenić osoby, które na to pracowały razem ze mną - mówi.
Małysz nie ukrywa, że wzruszyło go to, jak został pożegnany przez Szaranowicz na antenie TVP w 2011 roku w Oslo. - Wiedziałem doskonale, że jakiś rozdział mojego życia się zamknął. Z drugiej strony nigdy nie przypuszczałem, że można do tego podchodzić tak emocjonalnie. Nie byłem świadomy, że komentatorzy i dziennikarze byli tak bardzo zaangażowani. A przecież moja kariera była w pewnym stopniu także częścią ich życia komentatorów i dziennikarzy, oni mocno ją przeżywali - podkreśla czterokrotny złoty medalista mistrzostw świata w skokach narciarskich.
Z Lahti - Grzegorz Wojnarowski