Złoty orzeł, część I: Arktyczny mróz, trzęsący się z zimna premier i fantastyczny skok po zwycięstwo

PAP / Grzegorz Momot
PAP / Grzegorz Momot

Problemy z kombinezonem od niemieckiej firmy, arktyczny mróz, trzęsący się z zimna premier Jerzy Buzek i zaszachowany w drugiej serii Martin Schmitt - w takich okolicznościach Adam Małysz zdobył swój pierwszy medal mistrzostw świata.

Adam Małysz to najbardziej utytułowany skoczek w historii mistrzostw świata w narciarstwie klasycznym. Jako jedyny w historii zdobył na nich cztery medale w konkursach indywidualnych. W minicyklu WP SportoweFakty nasz wybitny skoczek opowiada o swoich wielkich chwilach w Lahti, Predazzo i Sapporo.

W pierwszym odcinku przypominamy złoto zdobyte przez Małysza w Lahti w 2001 roku.

Do miasta położonego na skraju Pojezierza Fińskiego "Orzeł z Wisły" przyjechał wówczas jako wielki faworyt. Od rozegranych 4 stycznia zawodów w Innsbrucku wygrał osiem z dziesięciu kolejnych konkursów Pucharu Świata. W Hakubie nie zwyciężył, bo upadł po bardzo dalekim skoku w pierwszej serii, a w Willingen karty rozdawał wiatr. Tam Małysz był drugi po fantastycznym locie na 151,5 metra w rundzie finałowej.

Wydawało się, że w Lahti nikt z Polakiem nie będzie w stanie walczyć. Pewne szanse dawano Martinowi Schmittowi, ale Niemiec tuż przed mistrzostwami wykazywał zniżkę formy.

Zobacz wideo: Adam Małysz apeluje: nie wywierajcie zbyt wielkiej presji na naszych skoczkach

Nasz skoczek był w fenomenalnej dyspozycji, miał natomiast problemy z kombinezonem. Niemiecka firma, która szyła stroje, na początku sezonu nie robiła trudności z dostarczeniem ich Małyszowi. Tuż przed mistrzostwami świata trudności już były.

- Wtedy była tylko jedna firma, która szyła kombinezony. Wszystko zależało od niej. Mogliśmy zamawiać, jeździć do Niemiec, przymierzać, ale nie mieliśmy wpływu na to, kiedy kombinezon dostaniemy - wspomina Małysz.

Na szczęście stroje udało się załatwić na czas, ale podejrzewania Niemców o celowe działanie nie dało się uniknąć. - Pewnie tak było. Bądźmy szczerzy - niemiecka firma szyła kombinezony dla polskiego zawodnika, który był głównym rywalem Niemców. Nie dało się nie widzieć w tym podtekstów - zaznacza czterokrotny mistrz świata.

19 lutego 2001 roku, w zawodach na normalnej skoczni po pierwszej serii wszystko przebiegało zgodnie z planem. Małysz był liderem po skoku na odległość 126 metrów. Drugie miejsce zajmował faworyt gospodarzy Janne Ahonen, a trzecie Schmitt.

W rundzie finałowej cudownie spisał się niemiecki zawodnik - uzyskał 131,5 metra i wysoko zawiesił poprzeczkę Finowi i Polakowi. Obaj nie byli w stanie jej pokonać.
- Stojąc na rozbiegu widziałem, że Schmitt skoczył bardzo daleko, trudno było tego nie zauważyć. I to na pewno jakoś na mnie wpłynęło. Martin miał trochę lepsze warunki, oddał super skok i wygrał - opowiada Małysz, który w drugiej próbie skoczył 128,5, ale to nie wystarczyło do złota.

Dla 23-letniego skoczka srebrny medal i pierwsze podium mistrzostw świata i tak był wielkim sukcesem. - Trochę mnie jednak przytłaczały reakcje tych, którzy spodziewali się po mnie tylko zwycięstwa. Słyszałem opinie, że to porażka i z tego powodu srebro nie smakowało tak dobrze.

"Orzeł z Wisły" wiedział, że na normalnym obiekcie ma duże szanse na zrewanżowanie się Schmittowi. Na takiej skoczni większe znaczenie miała potężna moc jego odbicia.

Drugie zawody indywidualne na skoczni Salpausselka odbywały się w piątek, który okazał się najzimniejszym dniem i tak nadzwyczaj mroźnych mistrzostw.

- Mróz był wtedy straszny. Dwadzieścia cztery stopnie na minusie. Masakra - wraca do tamtych chwil Małysz. Do tego dochodziło prawie sto procent wilgotności powietrza, przez co zimno dotykało każdej części ciała i przenikało do kości. - Pamiętam do dziś, że kiedy któregoś dnia poszedłem pobiegać, wróciłem cały siwiutki. Wyglądałem, jak dziadek mróz.

W takich okolicznościach przyrody w Lahti pojawił się ówczesny premier RP, Jerzy Buzek. Jako, że dzień wcześniej był tłusty czwartek, przywiózł skoczkom ogromną torbę pączków. Przyjechał jednak na skocznię zupełnie nieprzygotowany do temperatury - w eleganckim płaszczu, lakierkach, pod krawatem, bez czapki i rękawiczek trząsł się z zimna przez całe zawody.

W porównaniu z poprzednim konkursem, Małysz i Schmitt zamienili się rolami. W bardzo trudnych warunkach to Niemiec oddał najlepszy skok pierwszej serii, jako jedyny przekroczył zresztą punkt konstrukcyjny.

"Orzeł z Wisły" tracił do niego sześć punktów i był drugi, jednak w rundzie finałowej dało o sobie znać jego "kopyto" - 98 metrów było zdecydowanie najlepszą odległością zawodów. Małysz powiedział "szach" i wiedział, że tym razem to on mógł "ugotować" najgroźniejszego rywala.

Niemiecki gwiazdor skoków albo rzeczywiście nie wytrzymał psychicznie, albo po prostu nie było go stać na tak daleką próbę. - Musiał skoczyć jakieś 96-97 metrów, a skoczył tylko 90. I wtedy po zwycięstwie była już euforia - wspomina najbardziej utytułowany polski skoczek w historii.

W tamtych latach polsko-niemiecka rywalizacja wyglądała zupełnie inaczej, niż obecnie. Małysza i jego niemieckich rywali stawiano w rolach dwóch wrogich obozów.

- Tak to przedstawiano na zewnątrz, jednak my nigdy nie byliśmy do siebie wrogo nastawieni. Znaliśmy się, rozmawialiśmy ze sobą. A media przedstawiały to tak, że czasami pojawiała się wręcz nienawiść - mówi zdobywca czterech złotych medali MŚ i wspomina, jak polscy kibice reagowali na zachowanie innego z jego niemieckich rywali, Svena Hannawalda.

- Jego ekspresja po udanych skokach zaogniała sytuację, ale on się tak po prostu cieszył. Nikt wtedy nie patrzył na to w ten sposób, doszukiwano się w jego pozach gestów w stylu Władysława Kozakiewicza. Kiedy w tamtych latach z nim rozmawiałem, Sven wyznał, że nie wie, dlaczego Polacy tak go nie lubią. Teraz jest już odbierany inaczej, bo zmieniła się nam perspektywa - Hannawald stał się lubiany, bo robi coś innego i nie jest w centrum uwagi - komentuje Małysz.

Z Lahti - Grzegorz Wojnarowski

Źródło artykułu: