Dawid Góra: Pamięta pan swoje pierwsze zawody w skokach narciarskich na stanowisku komentatora telewizyjnego?
Włodzimierz Szaranowicz: - Jeśli chodzi o pracę dla telewizji, to było jeszcze przed wielkimi sukcesami Adama Małysza. Jako jedne z pierwszych pamiętam Mistrzostwa Świata w Trondheim z fantastycznymi skokami Roberta Matei. Potem nadszedł smutny czas dla polskich skoków, w konkursach wygrywali głównie Schmitt, Peterka… Jak chyba każdy komentator, na początku swojej kariery wzorowałem się na Jerzym Mrzygłodzie, ikonie polskiego dziennikarstwa.
Czy styl komentatorski i zadania powierzane osobie zajmującej się pana profesją zmieniły się od tamtych czasów?
- Mam wrażenie, że komentowanie jest w głównej mierze autorskie. Gdyby posadzić dziesięciu różnych ludzi na fotelu komentatora zobaczylibyśmy dziesięć różnych sposobów na przedstawianie tego, co dzieje się na skoczni. To jest zawód, w którym trzeba być ogromnie kreatywnym. Ponadto, my nie narzucamy widzowi naszej wyobraźni, telewizja rządzi się obrazem. Nie ukrywam jednak, że ważne są momenty, kiedy można popuścić wodze emocji i kiedy jakiś zawodnik osiąga ogromny sukces opisać to w barwny sposób. W takich momentach razem ze sportowcami przechodzi się do historii.
Był moment, który pozwolił przejść do historii także panu?
- Na pewno złote medale Adama Małysza, począwszy od Lahti, a skończywszy na Val di Fiemme. Dla mnie ogromnym przeżyciem było także zwycięstwo w Sapporo w 2007 roku. Przed zawodami posądzano mnie, że utrzymuję zainteresowanie skokami ze względów merkantylnych, że sztucznie pompuję oczekiwanie na kolejny sukces. Tymczasem, ja naprawdę wierzyłem w Adama. Mając do czynienia z wybitnymi sportowcami, człowiek uczy się, że ich naprawdę stać na wiele, nawet jeśli wszyscy dookoła twierdzą, że dany zawodnik już praktycznie zakończył swoją karierę. Ja zawsze starałem się zaszczepić wiarę w Małysza, namawiałem do tego, aby nie odwracać się od naszego idola, że nawet, kiedy nie ma sukcesów trzeba z nim być. Ta wiara przyniosła efekt. Kiedy wszyscy mówili, że Adam jest za stary na dobre wyniki podczas igrzysk, on zdobył dwa srebrne medale w Vancouver. Jeśli już mówimy o igrzyskach - wracając do momentów satysfakcjonujących mnie jako pasjonata sportu i komentatora - świetnie wspominam także Salt Lake City. Kiedy Małysz zdobywał medale, przed telewizorami zasiadło 14,5 mln widzów. To był nasz rekord, później pobity zresztą przez transmisje Euro 2012, podczas którego nie odnieśliśmy żadnego sukcesu.
Czy przed zawodami przygotowuje pan konkretne kwestie, które chce wypowiedzieć, czy raczej wszystko jest wynikiem chwili i emocji?
- To, co mówię zawsze jest spowodowane wydarzeniami na skoczni. Buduję jakieś krótkie scenariusze, ale na pewno nie spisuję konkretnych kwestii. Jako komentator muszę zadbać jednak o wprowadzenie do zawodów. Kiedy komentuję się np. Puchar Świata w Zakopanem już któryś raz z rzędu, trzeba mieć pomysł na początek, trzeba umieć przyciągnąć widza do odbiornika. Przed zawodami staram się formułować coś na kształt przywołania wojennego, bo sport to przecież ogromna i często zachwycająca rywalizacji najlepszych zawodników na świecie. Kiedy jednak przydarzy się okazja do oryginalnego komentarza, trzeba dać się ponieść emocjom.
Te emocje często prowadzą do sformułowań nie tyle oryginalnych, co kontrowersyjnych. Pan jest znany m.in. z używania w swoich komentarzach słów zapożyczonych z języka angielskiego. Mam na myśli choćby "newcomer" czy "fighter".
- W wielkim szczęściu po zwycięstwach np. Adama Małysza zdarzyło mi się mówić różne rzeczy ale nigdy nie powiedziałem czegoś tylko po to, żeby rozbawić widzów. Poza tym, ja pracuję z żywą materią, jeśli po 10, 15 czy 20 latach komentowania szuka się wyrażeń w ojczystym języku, które mogą jeszcze wzbudzić w jakiś sposób zainteresowanie, potem siłą rzeczy sięga się po słowa także gdzie indziej. "Newcomer" to nie jest wyraz wymyślony przeze mnie, zresztą tak samo, jak "lucky loser". Ten drugi jest terminem FIS-owskim. Oczywiście mógłbym to samo wyrazić polskimi słowami, jednak trwałoby to bardzo długo, a znajomość języka angielskiego jest przecież powszechna. Kontynuując komentowanie konkretnych słów - "fighter" także nie był moim wymysłem. Tego sformułowania używają często choćby komentarzy boksu. "Fighter" to osoba, która walczy. Można być "fighter’em" zarówno w sporcie, jak i w życiu. Gdybym chciał do mojego słownika przenieść więcej zapożyczeń to zrobiłbym to bez większego problemu – mam sporo literatury traktującej o skokach w języku angielskim. Komentując w przeszłości NBA używałem kilku oryginalnych angielskich sformułowań typu "pick and roll". Jednak rzadko posługuję się slangiem danej dyscypliny sportu, bo on tylko zamyka krąg odbiorców, a w telewizji publicznej naszą intencją jest mówienie do szerokiego grona osób. Chcemy mieć wielką widownię, do której będą należeli nie tylko znawcy, ale także ci, którzy zainteresowali się skokami np. za czasów świetności Małysza. Inne kanały sportowe często używają słów, których przeciętny widz nie rozumie. Nastawiają się na ekspercie podejście do tematu. My robimy zgoła inaczej.
Są jakieś konkretne metody na zdynamizowanie nudnych zawodów poprzez komentarz?
- Bez emocji nie ma sportu ani życia. Zbyt wiele smutnych rzeczy otacza nas dookoła, żeby nie móc sobie pozwolić na chwilę radości przy dużych sukcesach. Dziś, jak się wchodzi do kabin komentatorskich słychać ogromną wrzawę, sprawozdawcy są niezwykle ekspresyjni. Kiedyś dużo mówili tylko Skandynawowie, Brytyjczycy i Niemcy. Sposób komentowania nieco się zmienił, podczas każdych zawodów możemy przeżyć emocjonujące momenty.
Na koniec - media ostatnio sporo uwagi poświęcają mizernym poczynaniom naszej kadry skoczków. Czy według pana istnieje potrzeba zmian w grupie szkoleniowej? Czy raczej, jak sądzi większość fachowców w dziedzinie skoków, trzeba spokojnie czekać na zwyżkę formy reprezentantów naszego kraju?
- Jeśli do końca tego sezonu nie uporamy się z tym kłopotem, to będziemy mieli naprawdę poważny problem. Wtedy trzeba by się zastanowić nad zdecydowanymi posunięciami. Teraz jednak, wciąż mamy początek sezonu i bicie na alarm jest przedwczesne. Widać, że istnieje problem, że sztab z czymś się spóźnił, jednak będąc tak długo przy skokach narciarskich wiem, że pośpiech nie jest dobrym doradcą. Ci którzy zrobili jakiś błąd muszą go wyeliminować. Oczywiście, to nie jest łatwy proces, bo zawodnika skaczącego niepoprawnie trzeba najpierw rozkodować, sprawić, żeby zapomniał o ciągłym powtarzaniu danego błędu. Takie rzeczy na pewno nie dzieją się szybko, ale mam nadzieję, że w przypadku naszej kadry rezultaty działań w sztabie dostrzeżemy szybciej niż choćby Norwegowie, którzy przed przyjściem Kojonkoskiego borykali się ze słabą formą swoich zawodników aż trzy lata. Czasami brnie się w ślepym tunelu, ale potem naprawdę zawsze można wyjść na prostą.