FIS szuka problemu tam, gdzie go nie ma. Rewolucja potrzebna jest tutaj [OPINIA]

PAP / Grzegorz Momot / Na zdjęciu: Piotr Żyła
PAP / Grzegorz Momot / Na zdjęciu: Piotr Żyła

Można złapać się za głowę po kolejnym pomyśle FIS-u. Nagle polskie buty dla skoczków, które dopiero niedawno zaakceptowano, mogą wylądować w koszu. Tymczasem dyscyplina potrzebuje ratunku, ale zupełnie gdzie indziej niż w sprzęcie.

W najbardziej pesymistycznych scenariuszach nie przewidywałem, że rok po wielkim zamieszaniu z polskimi butami w Willingen temat powróci i to ze zdwojoną siłą.

Gdy wiosną 2022 roku polskie, bardziej asymetryczne buty, zostały zaakceptowane przez FIS i trafiły do katalogu sprzętowego, wydawało się, że sprawa jest zamknięta. Utwierdziłem się w tym przekonaniu, gdy tuż przed startem Pucharu Świata komisja sprzętowa nie dała się nabrać na teatr Horngachera i odrzuciła - jak mówiła nam Ewa Nagaba - absurdalne zarzuty trenera Niemców o wprowadzeniu zmian w polskich butach.

Okazało się to jednak błędnym złudzeniem. FIS wcale nie wypuścił drugim uchem słów Horngachera. Wprost przeciwnie, wziął je sobie do serca i zaczął zastanawiać się nad rewolucyjną zmianą i to zaledwie kilka miesięcy po tym, jak zatwierdził polskie buty. Absurd. Nie pierwszy i zapewne nie ostatni we współczesnych skokach narciarskich.

ZOBACZ WIDEO: Ten kibic oszalał. Zobacz, co zrobił w trakcie meczu

Jak wyjaśniła nam kilka dni temu Ewa Nagaba, nie jest wykluczony scenariusz, że już od przyszłego sezonu FIS - po zaledwie roku - zrezygnuje z butów asymetrycznych (z bardziej zakrzywioną tylną ścianą), a dopuści obuwie tylko symetryczne (więcej TUTAJ). Jeśli ten czarny scenariusz się sprawdzi, to buty polskiej firmy Nagaba trafią do kosza, a firma będzie musiała rozpocząć produkcję nowego obuwia od zera.

Nie potrafię znaleźć chociażby jednego racjonalnego argumentu, by obronić pomysł FIS. Na pewno buty są bezpieczne. Polacy skaczą w nich od początku sezonu i ani jeden z naszych skoczków nie miał z ich powodu jakichkolwiek problemów w locie czy przy lądowaniu. Przeciwnie - Biało-Czerwoni czują się w nich komfortowo, co od początku sezonu przekładało się na świetne wyniki.

FIS szuka problemu tam, gdzie go nie ma. Zamiast skupiać się na sprzęcie, działacze powinni zająć się innymi kłopotami, z którymi dyscyplina zmaga się od dawna. Najważniejszy to żonglerka belkami startowymi, jaką niemal co weekend Pucharu Świata "serwuje" jury kibicom i zawodnikom.

W Bad Mitterndorf sędziowie momentami przechodzili wręcz samych siebie. Gdy między pierwszym a ostatnim skoczkiem na liście startowej pierwszej serii było nawet 4 albo 5 belek różnicy. Ten sam scenariusz powtórzył się w sobotnich kwalifikacjach w Willingen. Nie tędy droga. FIS powinien uderzyć pięścią w stół i zrobić duży krok w tył - czyli w przelicznikach zrezygnować z punktów za zmianę belki startowej i zostawić tylko te za podmuchy pod narty albo w plecy.

Tylko skakanie z tego samego rozbiegu może "uzdrowić" przejrzystość dyscypliny. Zdaję sobie sprawę, że to obniży poziom konkursów, bo słabsi skoczkowie będą musieli skakać z bardzo niskich rozbiegów, ustawionych pod najlepszych. Przez wiele lat skoki narciarskie tak jednak funkcjonowały i wtedy kibice kochali je znacznie bardziej niż teraz, gdy belkę zmienia się nawet kilka razy w jednej serii.

I to jest właśnie problem skoków narciarskich, nad którym trzeba się poważnie pochylić, a nie szukanie dziury w całym, czyli w butach asymetrycznych czy symetrycznych.

Szymon Łożyński, dziennikarz WP SportoweFakty

Czytaj także: "To nieprawda". Trener uciął spekulacje ws. relacji z Thomasem Thurnbichlerem

Źródło artykułu: WP SportoweFakty