Karolina Biesik: Sezon PlusLigi powoli się rozkręca. Za nami siedem pełnych rozegranych kolejek, a już ciężko zliczyć liczbę niespodzianek, których byliśmy świadkami. Chyba możemy być pewni, że ten sezon będzie interesujący do samego końca?
Mariusz Wlazły: Rzeczywiście, kilka tych niespodzianek już było. To świadczy o tym, że liga jest na tyle mocna, że nie można się na żadnym meczu wyłączyć. W każdym spotkaniu trzeba walczyć o swoje, bo przeciwnik nie kładzie się i nie pozwala wygrywać tak łatwo, jak to czasami bywało z tymi nominalnie słabszymi drużynami. To cieszy, bo poziom się podwyższył i wyrównał. Siatkówka ruszyła z miejsca i naprawdę fajnie się gra.
Po tych początkowych kolejkach można chyba ocenić pozytywnie pomysł z rozszerzeniem PlusLigi? Dwa nowe zespoły, które zawitały do elity nie są "chłopcami do bicia".
- Na ten temat nie chciałbym się wypowiadać. To nie ja jestem od oceniania czy dobrze, czy źle zrobili z poszerzeniem ligi. Na pewno jest to dla tych drużyn, które weszły, duża szansa. Dla zawodników jest to okazja na pokazanie się i jak widać po wynikach, szczególnie Czarnych Radom, robią to skutecznie (śmiech). Jest to pewnego rodzaju podwyższenie umiejętności całej ligi.
O sile Cerradu Czarnych wasza drużyna miała okazję się już przekonać. W 4. kolejce doznaliście niespodziewanej porażki 1:3 w Radomiu.
- Czy ja wiem, czy to było aż takim zaskoczeniem? Oni bardzo dobrze zagrali w tym spotkaniu. Wiadomo, my popełniliśmy błędy w tym meczu, ale oni to wykorzystywali w pełni świadomie. Także ja nie chcę im ujmować zwycięstwa. Co do naszej gry to jest wiele mankamentów, które trzeba poprawić, ale nie chce się tutaj tłumaczyć, że przegraliśmy tylko dlatego, bo źle zagraliśmy. Radomianie wygrali zasłużenie ten mecz.
PGE Skra Bełchatów przeszła przed sezonem niemałą rewolucję kadrową. Zmienił się między innymi "mózg drużyny", którym został młody Argentyńczyk Nicolas Uriarte. Czy falowanie waszej formy na początku rozgrywek można złożyć właśnie na karb budowy nowego zespołu?
- Tak, mamy takich młodych zawodników, którzy nie wytrzymują w ogóle presji i stresu... Oczywiście żartuję (śmiech). Rzeczywiście, mamy dosyć nowy zespół i potrzeba trochę czasu na to, żeby wszystkie trybiki zaczęły działać właściwie.
Aktualnie nie ma pan zmiennika na pozycji atakującego. Kontuzja wykluczyła na dłuższy czas z gry Macieja Muzaja. To chyba również stanowi pewien problem dla waszej ekipy?
- Ja, tak jak każdy, mam swoje lepsze i gorsze dni. Zdarza się, że gram dobrze, ale przychodzą również chwile słabszej postawy. Tak to jest w tej naszej dyscyplinie. Ale mamy na tyle fajnie poukładany zespół i to, że nominalnie nie ma z nami drugiego atakującego o niczym nie świadczy. Ta pozycja jest o tyle prostsza, że nie trzeba po prostu przyjmować (śmiech). I czy środkowy, czy przyjmujący, może wejść i mnie zastąpić. Tak, że w tym nie widzę jakiegoś większego problemu. Mam nadzieję, że Maciek jak najszybciej wróci do zdrowia. Spokojnie dalej będzie przechodził rehabilitację i odzyskiwał siły. Może gdzieś pod koniec sezonu będzie mógł nam pomóc.
Chciałabym teraz przejść do tematu rocznicy, jaką pan w tym sezonie obchodzi. Minęło 10 lat odkąd zasilił pan szeregi PGE Skry Bełchatów. W siatkówce rzadko jesteśmy świadkami takiej sytuacji, żeby zawodnik tak długo był związany z jednym klubem.
- Zdarzały się nazwiska, które były związane z jedna drużyną. Ale w ich przypadku chyba bardziej chodzi o przywiązanie do barw macierzystego klubu. Powiem szczerze, że mnie też to zaskoczyło (śmiech). Jest mi bardzo przyjemnie, że te dziesięć lat spędziłem w jednym klubie. To świadczy o tym, że przez te wszystkie lata moje życie było bardzo związane z Bełchatowem. I ta współpraca była na tyle fajna i przede wszystkim odpowiedzialnie kierowana, że nie szukałem gdzie indziej swojego szczęścia.
A czy było kiedyś blisko tego, aby Mariusz Wlazły zamienił koszulkę Skry Bełchatów na barwy innego klubu?
- Pewnie, że było (śmiech). Miałem kilka takich momentów w życiu, kilka takich fajnych propozycji... Aczkolwiek trzeba było się nad nimi dosyć dużo i bardzo głęboko zastanawiać. Musiałem pomyśleć o wszystkim i podjąć tę ważną decyzję. Sprawy transferowe się troszeczkę rozwiązywały, gdy dochodziło do większych konkretów. Więc pozostałem w Bełchatowie i się z tego bardzo cieszę. Nie żałuję żadnej swojej decyzji, którą podjąłem w życiu.
Siatkówka na SportoweFakty.pl - nasz profil na Facebooku. Dla wszystkich fanów volleya i nie tylko! Kliknij i polub nas. Wolisz ćwierkać? Na Twitterze też jesteśmy!
[nextpage]
Pana przygoda z PGE Skrą Bełchatów to pasmo wielu sukcesów: siedmiokrotnie zdobyte mistrzostwo Polski, medale Ligi Mistrzów, Klubowych Mistrzostw Świata oraz wiele nagród indywidualnych. Który z triumfów zapadł panu szczególnie w pamięci?
- Myślę, że wszystkie są stosunkowo ważne w moim życiu. Oczywiście te wszystkie sukcesy są pokazywane przy moim nazwisku, ale to chyba jednak porażki, które się przytrafiały podczas mojej drogi w Bełchatowie najwięcej mnie nauczyły. I to jest wyznacznikiem tego, w którym miejscu teraz jestem. Po ładnych, fajnych i przyjemnych meczach z sukcesami, człowiek nie myśli o tym co zrobił źle. Natomiast, gdy w meczu popełnia się dużo błędów, to zawodnik się nad tym zastanawia, próbuje wyjść z sytuacji i naprawić błędy. Więc bardziej pamiętam porażki, niż wszystkie sukcesy.
Przez te wspomniane dziesięć lat wiele się zmieniło w polskiej ligowej siatkówce. Kluby działają profesjonalnie, niesamowicie wzrosło zainteresowanie tą dyscypliną sportu. Jak wyglądały realia najwyższej klasy rozgrywkowej, gdy zaczynał pan przygodę ze Skrą Bełchatów?
- Wyglądało to zupełnie inaczej. Było kilka klubów w Polsce, które prezentowały pewien wysoki poziom. Przez jakiś czas rozwijało się to tylko w tych kilku ośrodkach, co nie było naszą chlubą. W pewnym momencie pozostałe kluby również zaczęły kłaść duży nacisk na swój wizerunek. Praca wykonana przez całą ligę została poczyniona naprawdę z głową i rozsądkiem. Dzięki temu mamy u nas w kraju takie fajne widowisko pod tytułem PlusLiga. Kibice również zauważają, że można przyjść do hali z dzieciakami i spokojnie się bawić, oglądając mecz siatkówki. Emocje związane z meczem piłki siatkowej są na pewno trochę odmienne niż na innych widowiskach sportowych. To cieszy nas jako sportowców i pewnie wszystkich związanych z naszą dyscypliną.
[b]Siatkówka na SportoweFakty.pl - nasz profil na Facebooku. Dla wszystkich fanów volleya i nie tylko! Kliknij i polub nas. [url=https://twitter.com/SiatkowkaSF]Wolisz ćwierkać? Na Twitterze też jesteśmy!
[/url][/b]To między innymi pański klub dał przykład innym, jak powinny profesjonalnie funkcjonować. Poprzez bycie gospodarzem takich turniejów jak finał Ligi Mistrzów, PGE Skra Bełchatów stała się wzorcem pod względem organizacyjnym. Chyba pan się z tym zgodzi?
- Na pewno Bełchatów wypracował sobie pewien poziom wizerunkowy i marka PGE Skra jest rozpoznawalna nie tylko u nas w regionie, ale i w całej Polsce. To chyba jest największym sukcesem. Przyjeżdżamy np. do Gdańska i mamy tam swoich kibiców. To jest fajne, bo dzieli nas kilkaset kilometrów. Mamy swoją grupkę miejscowych kibiców, którzy byli z nami nie tylko kiedy wygrywaliśmy, ale również, gdy zdarzały się pasma porażek. To jest pewien wyznacznik tego, w jaki sposób klub jest postrzegany przez innych. Cała praca niewielkiego sztabu marketingowców u nas w klubie jest odbierana pozytywnie. Mogą być oni zadowoleni z tego, że wykonywana przez nich praca podoba się ludziom.
No i właśnie. Ma pan świadomość, że gdy na przykład gracie mecz ligowy w Ergo Arenie z gdańskim Lotosem, to duża część widzów zasiada na trybunach po to, aby zobaczyć głównie pana oraz pańską drużynę i wam kibicować?
- Oj tam od razu duża część (śmiech). To nas ogromnie cieszy, gdy jedziemy do obcej hali i nawet tam możemy liczyć na kilka przyjaznych duszy.
Odnośnie kibiców, to przez te dziesięć lat stał się pan symbolem klubu. Chyba nie ma w Bełchatowie osoby, która nie wie kim jest Mariusz Wlazły, albo nie otrzymała od pana autografu?
- Trzeba spokojnie do tego podchodzić. Każdy z nas jest w jakimś stopniu rozpoznawalny i tego się trzymajmy. Mówię rozpoznawalność, bo też nie lubię słów: popularność, czy status ikony. Ludzie zauważają mnie jako siatkarza i tyle.
Kontynuując wątek rozpoznawalności. Bardzo fajne jest to, że potrafi pan ją wykorzystywać dla szczytnych celów, czego najlepszym dowodem jest założona przez pana fundacja.
- Myślę, że tyle w życiu udało mi się osiągnąć i tyle szczęścia po drodze otrzymałem od innych ludzi, że dlaczego mam się swoim szczęściem nie podzielić z innymi. Jeżeli moja koszulka, bądź inne gadżety pomogą w tym, żeby zebrać chociaż trochę pieniążków dla kogoś, albo uszczęśliwią jakieś dziecko, które się ze mną spotka i ten uśmiech zaistnieje na jego twarzy, to dla mnie jest to pewnego rodzaju radość. I chyba o to w tym życiu chodzi, żeby pomagać też innym.
W Gdańsku rozmawiała
Karolina Biesik