WP Sportowefakty: Wciąż próbujemy zrozumieć, co stało się w konkursie rzutu dyskiem. Pan jest doświadczonym dyskobolem, może więc będzie w stanie to wyjaśnić?
Gerd Kanter: W sobotę warunki na stadionie w Rio były bardzo zdradliwe. Momentami zrywał się wiatr i pomagał niektórym zawodnikom, jak chociażby Danielowi Jasinskiemu. A Christoph Harting sprawiał wrażenie, jakby najbardziej z nas wszystkich chciał zwyciężyć. Zawsze był w cieniu swojego brata. W ostatniej próbie trafił na korzystny wiatr, oddał bardzo dobry rzut.
- Myślę, że Piotr miał udany sezon, wygrał prawie wszystkie zawody, w których startował. Raz zdarzyło mu się przegrać z Christophem. Kiedy prowadzisz przez cały konkurs i ktoś przerzuca cię w ostatniej kolejce, bardzo trudno jest się poprawić, i to prawie o metr. Zwłaszcza dotyczy to starszych gości, jak ja czy Piotr. Na szóstą kolejkę nie zostaje nam już zbyt wiele energii. 68,37 w porannym finale, które osiągnął Harting, to znakomity rezultat. Dla Małachowskiego to musi być ogromne rozczarowanie. Zasłużył na złoto.
Kolegujecie się, jest panu trochę żal Małachowskiego?
- Tak, jesteśmy dobrymi kolegami. To rozczarowujące, że nie wygrał tu w Rio. Ma już srebro sprzed ośmiu lat z Pekinu, gdy ja zostałem mistrzem olimpijskim. Ma przecież chyba swój najlepszy sezon w historii. Ale takie rzeczy się zdarzają, ja doświadczyłem tego w 2009 roku na mistrzostwach świata w Berlinie. Wygrywałem cały czas, poczułem się trochę zbyt komfortowo i nie do końca byłem gotowy na takie wyzwanie, z jakim przyszło mi się zmierzyć na MŚ.
Czy zwycięstwo Hartinga jest dla pana niespodzianką?
- Trochę tak. Wiedziałem, że Christoph jest w dobrej formie, ale 68,37 to naprawdę doskonały wynik. Jednak gdybyście przed konkursem zapytali mnie, jaki będzie układ na podium w olimpijskim konkursie, z pewnością podałbym inny, niż Harting, Małachowski, Jasinski. Więc tak, to na pewno niespodzianka.
Po raz kolejny potwierdziło się, że aby zostać mistrzem olimpijskim trzeba rzucić co najmniej 68 metrów.
- Ostatnie finały olimpijskie to pokazują. Ja w Pekinie miałem 68,84, cztery lata później w Londynie Robert Harting rzucił 68,27. A dwanaście lat temu w Atenach Virgiljus Alekna ustanowił rekord olimpijski, rzucając 69,89. I chociaż w Rio finał odbywał się o trochę innej godzinie, a rano trudniej o dobry rzut, wciąż trzeba było się liczyć z tym, że do złota potrzebne będzie 68 metrów lub więcej. I to nie statystyka, a fakt.
Jak pan myśli, czy zobaczymy jeszcze pana i Piotra Małachowskiego na igrzyskach w Tokio w 2020 roku?
- Mi będzie ciężko się tam znaleźć. Na pewno postaram się powalczyć w przyszłorocznych mistrzostwach świata w Londynie. Jednak jak widzieliście, by myśleć o medalach muszę rzucać o jakieś dwa metry dalej. Tu w Rio nie zdobyłem medalu, ale i tak jestem zadowolony. 5. miejsce nie jest złe. Wiadomo, że kiedy w swojej karierze wygrało się już wszystko, to nie przyjeżdża się na igrzyska, by walczyć o szóstą pozycję, ale tym razem to była parada młodego pokolenia, a "pensjonariusze" zeszli na dalszy plan.
Co zamierza pan powiedzieć Małachowskiemu po takich zawodach?
- Trudno jest powiedzieć coś mądrego. Kolejną szansę na złoto będzie miał dopiero za cztery lata, a to długo i wiele może się przez ten okres wydarzyć. Jest podwójnym srebrnym medalistą igrzysk. Zdobycie złota na tej imprezie nie jest łatwe i dobrze o tym wiem. Wiem też, że kiedy jesteś faworytem ciąży na tobie spora presja. Pamiętam, że kiedy ja zdobywałem złoto, starałem się pracować tak, by mieć rezerwy. Żeby rzucić w olimpijskim konkursie w okolicach 68,50 musisz być w stanie rzucać 70 metrów. Piotr pewnie wie, co mógł zrobić lepiej. Tak czy inaczej spisał się dobrze, miał świetną serię rzutów. Po prostu młodsi byli bardziej głodni sukcesu.
Rozmawiał w Rio de Janeiro Grzegorz Wojnarowski
[b]ZOBACZ WIDEO Michał Jurecki o kontuzji: Z każdym dniem jest coraz lepiej
(źródło TVP)
{"id":"","title":""}
[/b]