WP SportoweFakty: Grał pan w kadrze 17 lat, 2 razy był na igrzyskach olimpijskich. Po raz pierwszy w Monachium w 1972 roku. Tam wielkiego wyniku zrobić się nie udało.
- Różnie się to mogło skończyć. W turnieju brało wówczas udział 16 zespołów podzielonych na 4 grupy. My trafiliśmy na Szwedów, Duńczyków oraz Rosjan. Same potęgi. Już remis z tymi pierwszymi to był świetny wynik. Później pokonaliśmy Danię 11:8. Liczyliśmy, że Rosjanie wszystkich pogonią i z trzema punktami wejdziemy do "ósemki". A ci swoje mecze remisowali. Nas musieli więc pokonać.
Początek meczu, piąta minuta. I ten ruski skurczybyk po rzucie spada mi na nogę! Mówiliśmy na niego owca, był podobny. Dostawał często takie misje, żeby kogoś wykończyć. Udało mu się. A byłem wówczas w gazie! Chłopaki na mnie liczyli, a tu nagle nie ma człowieka. Przegraliśmy. Skończyliśmy grupę na trzecim miejscu, w całym turnieju zajęliśmy dziesiąte.
Długo wracał pan do zdrowia po tym urazie?
- Główny lekarz kadry powiedział mi: "Koniec". W tamtych czasach więzadła to była kaplica. Mnie jednak coś tknęło i poszedłem na wizytę do niemieckiego lekarza. Powiedział: "Spokojnie. Gips, osiem tygodni i wyjdziesz z tego". Wyszedłem. A później jeszcze grałem przez tyle lat! Strach pomyśleć, co by się stało, gdybym posłuchał naszego, przyjechał do Polski i dał się tu pokroić.
Swoją drogą w wiosce olimpijskiej panuje atmosfera inna niż wszędzie. Jak ktoś nie był, nie uwierzy. No bo założyli mi ten gips. Na mecze jeździłem, na treningi już nie. Miałem leżaczek. No i leżałem. A promenadą w wiosce chodziły same gwiazdy... Nikogo nie prosiłem o autograf, nie wołałem. Sami podchodzili i podpisywali się na tym gipsie.
Tak było 40 lat temu. Czy Polacy powtórzą olimpijski sukces z Montrealu?
{"id":"","title":""}
Pamiątka piękna.
Żałuję, że już go nie mam. Po powrocie z Monachium pojechaliśmy na wczasy. Gips się już kruszył, poszliśmy więc z "Zygą" Kuchtą na pogotowie. Pamiętam do dziś, jak mi go rozcinali. A potem rzuciłem ten gips w kąt. Szkoda, byłaby piękna pamiątka. Można byłoby nawet przekazać ją jakiemuś muzeum sportowemu.
Cieniem na igrzyskach w Monachium położyły się zamachy - palestyńscy terroryści zamordowali jedenastu sportowców z Izraela. Jak pan pamięta te wydarzenia?
- Atmosfera zrobiła się tragiczna, igrzyska miały zostać przerwane. Mieszkaliśmy w olbrzymich blokach, dzieliła je szeroka ulica. Było jak w partyzantce. Człowiek szedł i myk, za zaułek. Chowaliśmy się. Widzieliśmy budynek, w którym urzędowali terroryści. Dla nas to był kawał drogi, ale dla takiego snajpera? Panowała psychoza.
Prezes MKOl Avery Brundage stwierdził jednak, że "Show must go on", że igrzyska muszą toczyć się dalej. Nie myśleliście, żeby wracać do kraju?
- Nikt nas o to nie pytał. Powrót do domu to byłoby tak, jak byśmy się poddali. Przecież było tam tylu sportowców! Wszyscy ciężko się przygotowywali, harowali cztery lata. Poza tym chcieliśmy pokazać, że nie pękamy. Teraz przecież jest podobnie. Zdarzają się zamachy, ale ludzie żyją dalej. Pokazują, że się nie boją.
W latach 70. polska piłka ręczna dopiero się rodziła.
- Lata 70. to było pospolite ruszenie. Drużyna się budowała. My się uczyliśmy piłki ręcznej, a trener Janusz Czerwiński uczył się piłki ręcznej na nas. Byliśmy królikami doświadczalnymi. Wszystko działo się jednak z korzyścią dla dyscypliny. A my przecież nie mieliśmy wówczas nic! To było prymitywne. Jak się władze zlitowały, dostaliśmy jakieś adidasy. Teraz kadrowiczom płacą kluby, płaci im związek.
Ma pan w sobie trochę żalu o to, że nie uprawiał sportu w lepszych dla sportowców czasach?
- Pewnie, że mogę powiedzieć, że za wcześnie się urodziłem. Wolałbym grać teraz. Ale to nic nie zmieni. Niech tym, co teraz grają, będzie jak najlepiej. Choć ja jestem człowiekiem z innej epoki i nie przechodzi mi przez myśl, że mógłbym wziąć choćby złotówkę za grę w reprezentacji. A gdybym ja im opowiedział, jakie my mieliśmy warunki, to ze zdziwienia szeroko otworzyliby usta. W Zakopanem, tuż przed Montrealem, nie mieliśmy ciepłej wody, do jedzenia dostawaliśmy tylko jakąś kaszę. Dziś trudno byłoby wytrzymać zawodnikom w takich warunkach.
Jest pan za tym, żeby w reprezentacji zawodnicy grali za darmo?
- Rozumiem, że za sukces się płaci, to normalne. Ale za mecz, za trening? Chodzi mi o to, że reprezentanci nie powinni otrzymywać pieniędzy za wszystko.
[nextpage]Wy amatorami byliście tylko oficjalnie.
- Jak się miało wówczas etat, to i na chleb było. Ja grałem w Anilanie. W Łodzi dominował przemysł lekki, płace wysokie nie były. Studiując, nie myślałem o żadnym stanowisku kierowniczym. Patrzyłem w tabelę płac i to, gdzie były najwyższe stawki. Stąd monter urządzeń precyzyjnych. Dziś, jak ktoś ma poukładane w głowie, to może się na przyszłość zabezpieczyć. Ja miałem 2 etaty, 5 tysięcy złotych. Ale do tego 2 treningi dziennie. Organizmu się nie oszuka, trzeba się dobrze odżywiać. Nie dało się nic odłożyć.
Trzeba było dorabiać. Mieliście swoje patenty na zagraniczne wyjazdy?
- Handel był we wszystkich dziedzinach życia, zawsze coś się przewoziło. Z perspektywy czasu wydaje mi się to upokarzające.
Przygody były?
Pamiętam, jak jechaliśmy na turniej do Danii. Miałem za chwilę chrzciny syna. Kupiłem w Sopocie 100 koron, wziąłem 2-3 butelki. Chciałem mieć na becik. Nawet nie chowałem tych pieniędzy, człowiek po obozie nie miał do tego głowy. I nagle kontrola. "Czarna brygada", tak na nich mówiliśmy. Najpierw sprawdzili nas celnicy, a później przyszli oni. I afera. Groził mi 2-letni zakaz wyjazdów. Prezesem ZPRP był pan Monikowski. I mówię mu: "Tak się traktuje reprezentanta Polski? Rozegrałem w kadrze 100 meczów, coś dla tego kraju robię. A dajcie mi k... spokój z tą reprezentacją".
Załatwił mi spotkanie z szefową celników. Pojechałem do Warszawy. Rozmowa na najwyższym szczeblu krajowym. Za 20 dolarów! A ja jak się wkurzę, to nie ma zmiłuj. Nie patrzę, kto jest kto. I taką jej mowę pierdzielnąłem... Tylko słuchała. Musiałem być wylewny, bo jej aż łezka pociekła. Podziękowała mi, wyszedłem. I za dwa tygodnie wszystko udało się odkręcić.
Często miał pan do czynienia z "czarną brygadą"?
- Po tej aferze z becikiem celnicy mnie znali i kłaniali się z daleka. "Dzień dobry, jak zdróweczko?" - pytali. Ale wyobraźcie sobie taką sytuację - mnie i Jurka Klempela po mistrzostwach w 1974 roku powołują do reprezentacji świata. To nie jest wyróżnienie tylko dla mnie, to wyróżnienie dla kraju. Za występ dostaliśmy jakieś niewielkie kieszonkowe. Powiedziałem Jurkowi: "Młodszy jesteś, wyskocz, kup jakiegoś "Cezara", po co nam te dinary?". "Cezar" to był koniak, w butelce z "kopułką". I Jurek kupił. Dużego, 0,7 litra.
Kiedy wylądowaliśmy, od razu wkroczyła "czarna brygada". Zobaczyli koniak w mojej torbie i pytają, co to takiego. Tłumaczę im, że graliśmy w Jugosławii w reprezentacji świata i tam kupiliśmy. Oni mówią, że 0,7 to za dużo, że można wwieźć tylko pół litra. Pytam ich, czy mam zapłacić cło za "ćwiartkę", a oni, że zabierają. Mówię: "k***a, zaraz się zdziwicie, jak mi zabierzecie". Zawołałem Jurka, znaleźliśmy jakiś stolik, usiedliśmy, odkręciłem tę "kopułkę" i z gwinta, nieelegancko, ale wypiliśmy nadwyżkę. "Już cła nie płacimy" - powiedziałem celnikom. I zabrać też nie możecie, bo mamy teraz pół litra. Byli zszokowani. Nie spodziewali się, że wywiniemy taki numer.
Wróćmy do olimpijskich historii. Po Monachium przyszedł czas na Montreal.
- Tam momentami wydawało się, jakbyśmy byli w obozie koncentracyjnym. Po wydarzeniach z Monachium w Montrealu aż przesadzali z ochroną. Wszędzie zasieki.
Boli, że w półfinale przegraliśmy z Rumunią. Bo oni potem mecz o złoto oddali bez walki, poszli jak barany na rzeź. Mieli jakiś kompleks Rosjan. A z tymi to my akurat lubiliśmy walczyć! Był na nich jeden sposób, trzeba było cały czas trzymać kontakt. Oni mieli taką presję zwycięstwa, że wtedy zawsze w końcówce potrafiliśmy ich "pyknąć" jedną bramką.
A jak mi się jeszcze zdarzył dzień konia? Były takie mecze, że przez 40 minut bramki nie puściłem. Złapałem 4 karne, obroniłem kilka sam na sam. Kiedy rywalom przychodziło rzucać z siódmego metra, to jeden się odwracał, inny zawiązywał buty. Takie momenty były. Na jednym z turniejów obroniłem 19 z 26 karnych. Miałem pamięć wzrokową i wiedziałem, jak kto rzuca. Dziś wszyscy prowadzą notatki, bez tego ani rusz. A jak im się kartki skleją, to nie ma bronienia.
W meczu o brąz pokonaliście RFN. Po drugiej stronie parkietu stał między innymi Heiner Brandt.
- W obronie był z niego łobuz, ale takich zawodników nazywaliśmy "klient". Nie miał warunków, żeby rzucić z góry. Tylko "ciągnął" rzut z biodra. Wystarczyło, że stanęło przy nim dwóch zawodników, a obrona współpracowała z bramkarzem. I on już wiedział, że nie pogra. Tylko rozdzielał piłki ze środka rozegrania. W samym meczu długo prowadziliśmy, ale rywale w ostatniej sekundzie wyrównali. Podczas dogrywki było już jednak po ich twarzach widać, że jest po wszystkim. Dwie pierwsze bramki "sypnął" im wówczas Jurek Klempel i wygraliśmy dogrywkę 4:1.
Właśnie. Klempel. Na czym polegał jego fenomen?
- Miał skok, rzucał z prostej ręki. Odbijał się nie w dal, tylko do góry. Tak jak teraz Kirył Lazarow. Ten idąc w górę nie skacze na obronę. Jak jest na 10. metrze, to rzuca z 10. metra. I obrońca nie zdąży do niego wyjść. Klempel to był typowy snajper. Miał wrodzony talent, precyzję rzutu. Nie musiał ćwiczyć.
Jego profil na portalu olimpijskim głosi, że "nie był najlepszym technikiem".
- Technikiem może nie, ale ta jego lewa ręka... Prawoskrzydłowy przy nim piłki "nie powąchał". Kochał zdobywać bramki! Niezależnie od rywala. Weźmy taki mecz z Włochami, którzy wtedy o piłce ręcznej zielonego pojęcia nie mieli. 48:2, 48:3. Takie były wyniki. Niektórym się nawet na kontrę nie chciało biegać, a Jurek zawsze szedł pierwszy.
Był najlepszym zawodnikiem w historii?
- Kilku ich było. Na pewno był najbardziej efektowny.
[nextpage]Kiedy wprowadzono stan wojenny, wy akurat byliście na turnieju we Francji. Chcieliście tam zostać?
- Graliśmy na mistrzostwach świata grupy B, do której spadliśmy po nieudanych igrzyskach w Moskwie. Były jakieś podchody, ale nic poważnego. Jak ktoś był kawalerem, to zaczął się zastanawiać, ale ci, co mieli rodziny, inaczej na to patrzyli. Zostaliśmy. Pamiętam powrót do kraju. Dziś są fanfary, powitania na lotnisku. A wtedy? Jechaliśmy z Kutna do Łodzi taksówką razem z "Zygą". Ujechaliśmy może z 200 metrów i zatrzymała nas żandarmeria. Zrobili "kipisz", rozrzucali nasze rzeczy. Takie były czasy.
Dlaczego nie pojechał pan na igrzyska olimpijskie do Moskwy?
- Przez głupotę. Trenerem kadry był wtedy Jacek Zglinicki. Rok przed igrzyskami kadra miała zgrupowanie w Austrii. Ja wtedy grałem w austriackim klubie i dołączyłem do drużyny, żeby spotkać się z chłopakami i uzgodnić pewne sprawy. Jacek to był typowy "warszawiaczek", miał swoją "pakę" i uznał, że zrobi wynik beze mnie. Powiedział, że jeśli chcę zagrać w Moskwie, muszę zerwać kontrakt w Austrii. A ja nie po to czekałem, aż skończę 30 lat i będę mógł wyjechać za granicę, żeby z kontraktu zrezygnować.
Nie zgodziłem się. Powiedziałem, że mogę mu obiecać, że w kwietniu 1980 roku będę w Polsce. On uznał, że zostanie za mało czasu do igrzysk, żebym się odpowiednio przygotował. Ja byłem wtedy bramkarzem z potężnym stażem, nie potrzebowałem się z drużyną zgrywać. Niepotrzebnie tam przyjechałem. Zespół w Moskwie grał beze mnie.
Potem było jeszcze Los Angeles, gdzie mieliście jechać po medal, a nie pojechaliście wcale.
- Mogłem zaliczyć cztery olimpiady, a byłem tylko na dwóch. Niefart. A w 1984 roku miałem już swoje lata, trenowało mi się trudniej niż młodszym. Kiedyś przygotowania to była katorga. I ja zasuwam, a tu przychodzi komunikat, że bojkotujemy igrzyska. Wyobrażacie sobie, jak się musiałem czuć?
Założyłem sobie, że tymi igrzyskami zakończę karierę, uważałem, że taki koniec mi się należy. Ale nie pojechaliśmy do USA, zamiast tego zagraliśmy w zawodach Przyjaźń-84. Zajęliśmy trzecie miejsce. Prestiż był jednak niewspółmierny, motywacja do gry żadna. Opowiadali wprawdzie, jakie to te zawody wspaniałe, jakie premie dostaniemy. Tyle że premie były po 500 rubli, czyli jakieś 10 centów. Mówiłem potem, że to był mój najtańszy występ w karierze. Tyle że udało się dla części chłopaków wywalczyć emerytury olimpijskie, bo pod to podciągnęli po latach te zawody.
Jaki miał pan na siebie pomysł po zakończeniu kariery?
- Przez kilka lat byłem trenerem, ale problemy z sercem sprawiły, że musiałem z tego zrezygnować. Mam impulsywny charakter, a nie chciałem wykończyć się dla idei. Potem byłem jeszcze prezesem klubu, no i w końcu otworzyłem z żoną interes - lokal gastronomiczny. Teraz już go nie prowadzę, wynajmuję. Dobrze mi za to płacą. Mam emeryturę, pieniędzy mi starcza, zwłaszcza że w moim wieku głupoty już nie krążą po głowie.
Nie czuje się pan trochę zapomniany?
- Mam czasem wrażenie, że wśród dziennikarzy jest na nas nałożone jakieś tabu. Zmowa milczenia. Czasem komuś się coś wymsknie, ale wygląda to tak, jakby nie wolno było o nas mówić. Mówiłem Wojtkowi Nowińskiemu, naszemu rówieśnikowi, którego dobrze znamy, że komentując mecze mógłby czasem wspomnieć: że ten zawodnik rzucił jak Jerzy Klempel, a ten biega do kontry jak Janusz Brzozowski. O sobie to on przypomina, o nas mówi rzadko.
Rozmawiali Kamil Kołsut i Grzegorz Wojnarowski
Szymczak to był ktoś! Dziś z pewnością byłby lepszy niż Kasa i Wichura...
Szacunek dla niego!