Co z tą Legią? Czesław Michniewicz nie powinien grymasić

PAP / Jakub Kaczmarczyk / Na zdjęciu: Czesław Michniewicz
PAP / Jakub Kaczmarczyk / Na zdjęciu: Czesław Michniewicz

Po bolesnym falstarcie w Bielsku-Białej i stracie pozycji lidera PKO Ekstraklasy na rzecz Pogoni w Legii zrobiło się nerwowo. Czesław Michniewicz nie może jednak grymasić, bo jeśli on "nie ma kim grać", to co mają powiedzieć inni?

Co prawda dwa punkty przewagi Portowców mają wymiar jedynie psychologiczny, ale o tyle znaczący, że w najbliższy weekend do Warszawy przyjeżdża Raków. Przeciwnik wymagający i wskazywany jako główny rywal Legii w walce o wygranie ekstraklasy. Napięcie przy Łazienkowskiej 3, które było już w ostatnich dniach wysokie, rośnie.

Jeszcze zanim Legia poległa z Podbeskidziem (0:1), wybuchła afera, o której napisał Maciej Wąsowski z "Przeglądu Sportowego". Dziennikarz postawił mocną tezę, że podczas zgrupowania w Dubaju Czesław Michniewicz miał objawy COVID-19, ale nie chciał się poddać testom na obecność koronawirusa. W tekście pojawiły się informacje, że trener miał kłopoty z oddychaniem i kaszel, ale lekceważył obowiązek noszenia maseczki.

Zachwiana wiara

Według relacji dziennikarza "PS", jeszcze w Dubaju okazało się, że koronawirusem zaraził się Mateusz Wieteska, który nie wrócił do kraju wraz z drużyną, bo musiał jeszcze kilka dni zostać na miejscu i do Warszawy przyleciał innym samolotem. Co gorsza, wyniki piątkowych testów wskazały na dwa kolejne zakażenia w drużynie: Cezarego Misztę i Waleriana Gwilię.

ZOBACZ WIDEO: Piłkarze zaszczepieni przeciwko COVID-19 przed mistrzostwami Europy? "Spokojnie czekamy na swoją kolej"

W artykule czytamy też, że Legia w czasie zgrupowania w Dubaju zaniechała przysyłania do Zespołu Medycznego PZPN raportów o stanie zdrowia zawodników, sztabu i pracowników klubu, którzy mają bezpośredni kontakt z drużyną.

Sam Michniewicz zaprzeczył tym doniesieniom, a klub wydał oficjalne oświadczenie, w którym jednak bardziej skupił się na... zarzutach skierowanych do Zespołu Medycznego PZPN. W piśmie tym wyrażono zdziwienie i oburzenie, że informacje na temat Legii przekazywane do Zespołu Medycznego regularnie trafiają do mediów. Do pozostałych informacji klub się nie odniósł, uprzedzając, że nie będzie komentował spekulacji i nierzetelnych informacji.

Trudno to nazwać gruntownym wyjaśnieniem tematu, a takie w tym wypadku by się przydało. Pewnie sprawa będzie miała ciąg dalszy, bo przecież już przed meczem z Podbeskidziem zrobiło się nerwowo. Fatalny występ w Bielsku tylko pogorszył nastroje. Co było widać choćby po tym, że jeszcze na boisku doszło do spięcia dwóch legionistów Bartosza Kapustki z Josipem Juranoviciem.

Kibicom Legii nie jest do śmiechu. Dwie kolejne porażki z drużynami z dna tabeli, Stalą Mielec i Podbeskidziem, każą przyjrzeć się, czy projekt prowadzony przez trenera Michniewicza aby na pewno zmierza po mistrzostwo Polski. Bo są co do tego wątpliwości.

W wielu opiniach pojawia się obawa, że jeśli obecny skład Legii nie poradził sobie z najsłabszymi w lidze, to jak ma stawić czoła takim rywalom jak Raków czy Pogoń? Tym bardziej, że sytuacja kadrowa zespołu z Łazienkowskiej z dnia na dzień znacząco się nie poprawi.

Krzyk rozpaczy

W poniedziałek gruchnęła kolejna zła wiadomość dla kibiców Legii. Czarnogórzec Marko Janković nie przeszedł testów wydolnościowych, więc Legia zrezygnowała - i słusznie - z tego transferu. Czyli nie pozyskała zimą nikogo. Wygląda więc na to, że miesiąc miodowy w stosunkach między dyrektorem sportowym Radosławem Kucharskim a Czesławem Michniewiczem się już skończył.

Trener zarówno w mniej, jak i bardziej spektakularny sposób daje światu znać, że klub nie zrobił zimą wystarczających wzmocnień. Ta wiedza sączy się do dziennikarzy, ale nie trzeba być specjalnie bystrym, żeby zauważyć, że w Bielsku, przegrywając 0:1, trener zrobił tylko dwie zmiany, choć ma prawo aż do pięciu.

Mało tego! Na ławce rezerwowych Michniewicz posadził, aż dwóch bramkarzy (Radosława Cierzniaka i Kacpra Tobiasza), a przecież nie jechał na mundial, gdzie zabiera się trzech golkiperów, a jedynie na mecz ligowy. Czy można jeszcze głośniej i bardziej donośnie zakrzyknąć: "Nie mam ludzi do grania!". Czyż nie jest to efektowne zaakcentowanie wotum nieufności wobec dyrektora sportowego odpowiedzialnego za transfery oraz wobec klubu?

W Polsce okienko transferowe trwa co prawda do 24 lutego, ale bądźmy szczerzy: robienie transferów, gdy rozgrywki już trwają, ma mały sens. Nie tylko dlatego, że zawodnicy, którzy zostali na rynku są już mocno przebrani i znaleźć kogoś, kto realnie wzmocni drużynę, jest bardzo trudno. Zazwyczaj są to piłkarze zaniedbani, do odbudowania fizycznego, albo "towar" posiadający jakąś (często ukrytą) wadę. Można się wpakować w kłopoty, inwestując w zawodnika, o którym się niewiele wie.

Można kupować piłkarzy poznając ich poprzez aplikacje internetowe, studiując statystyki, ale na poznanie profilu osobowościowego zawodnika potrzeba trochę czasu. Trzeba podzwonić, popytać co ten człowiek ma w głowie. Jak się zachowuje, jakie ma zwyczaje, czy lubi pracować, czy jest skoncentrowany na osiąganiu celów, czy nie ma skłonności do używek, czy nocami nie gra w kasynie itd. A tego się często nie da sprawdzić przez telefon. Czasem trzeba polecieć i poznać temat na miejscu, co dzisiaj - przy ograniczeniach wynikających z pandemii i zamykania granic w wielu krajach - jest mocno utrudnione.

No i trochę jest tak, że jeśli jakiegoś piłkarza nie kupiono do żadnego klubu w styczniu, gdy okienko transferowe jest otwarte w większości krajów w Europie, to można spokojnie założyć, że rynek już zweryfikował takiego zawodnika. Negatywnie.

Kupowanie piłkarza w lutym - przy tym, że w tym roku liga liczy tylko 30 kolejek (nie ma rundy finałowej) - rodzi jeszcze takie konsekwencje, że to zakup, który natychmiast niczego nie zmieni. Bo zawodnika wprowadza się do gry co najmniej kilka tygodni. Nawet jeśli nie jest to przypadek Jankovicia i piłkarz jest przygotowany (rzadko tak bywa), to trzeba go do zespołu wprowadzić, poznać w treningach. On musi poznać drużynę, a drużyna jego.

Vuković miał rację

No chyba, że robi się tak, jak to zrobił Michniewicz w walce o Ligę Europy, gdy wpuścił na mecz z Karabachem piłkarzy, którzy w Warszawie byli tak krótko, że jeszcze nie zdążyli zobaczyć Pałacu Kultury. A już grali! Jaki był efekt pamiętamy. Uważam, że obecny trener Legii zagrał wówczas jak na ruletce. Świadczy o tym fakt, że np. Joel Valencia, został wtedy wystawiony w super ważnym meczu o przyszłość Legii, a - jak się okazało - nie był w stanie się przebić do podstawowego składu mistrzów Polski do dzisiaj.

Niedzielny mecz w Bielsku z Podbeskidziem Valencia znów zaczął na ławce rezerwowych. Identyczny zresztą jest przypadek Rafaela Lopesa. Też go Michniewicz wystawił z marszu na Karabach, a jak mu się dłużej przyjrzał, to uznał, że facet daje zbyt mało argumentów, by grać w pierwszym składzie Legii. W Bielsku Lopes pojawił się na placu gry w 59. minucie. Że obrazu gry nie zmienił, dodawać nie trzeba.

Wychodzi więc na to, że to Aleksandar Vuković miał rację, wskazując, że sprowadzeni w ostatniej chwili piłkarze nie dadzą Legii wymaganej w europejskich pucharach jakości i nie ma sensu pchać ich na siłę do składu. Bo po prostu nie są przygotowani (zresztą do dzisiaj nie są!). Wtedy dyrektor sportowy Kucharski przekonywał, że jest inaczej. Jako osoba odpowiedzialna za transfery bardzo chciał udowodnić, że ci piłkarze od razu wzmocnią drużynę. Życie boleśnie zweryfikowało tę opinię. Kapustka potrzebował jeszcze co najmniej kilku tygodni, jak nie miesięcy, a i tak nie wskoczył na poziom oczekiwań, jakie były w stosunku do jego osoby. O przydatności Valencii i Lopesa było powyżej.

Być może rzutem na taśmę Legia dokona jeszcze jakiegoś transferu w lutym, ale taki ruch będzie spóźniony. Przecież gdy analizowano przyczyny wtopy, jaką było ściągnięcie do klubu Ivana Obradovicia, wskazywano - oprócz wielu innych czynników - m.in. na fakt, że trafił do klubu już po okresie przygotowawczym.

Poza tym mówimy jednak o Legii, drużynie która potrzebuje realnych wzmocnień, zawodników z górnej półki. Piłkarzy, którzy podniosą jej jakość nie tylko w lidze, ale też w kwalifikacjach do europejskich pucharów.

Grzechy przeszłości

Dziś w Legii używa się argumentu, że niespodziewanie z drużyny został zabrany Michał Karbownik, bo jego nowy klub Brighton and Hove Albion skrócił wypożyczenie i już teraz wezwał reprezentanta Polski do siebie. No jak to niespodziewanie? Przecież taki zapis był w umowie, więc należało to brać pod uwagę. Albo wcześniej inaczej ten zapis negocjować. Do tego samego klubu został sprzedany Jakub Moder, ale Lech wynegocjował sobie od Anglików dodatkowy bonus (1 mln euro), za skorzystanie z tej klauzuli. A Legia? Ani zawodnika, ani dodatkowej kasy...

Jak zatem ocenić - przy tych narzekaniach na wąską kadrę - wypożyczenie do Arki Macieja Rosołka? Czy to na pewno było rozsądne? I przede wszystkim: dlaczego zrezygnowano z Domagoja Antolicia? Chorwat to jest wielki wyrzut sumienia Legii. Mocno się przyczynił do zdobycia ostatniego mistrzostwa (w sumie z Legią zdobył dwa tytuły i jeden Puchar Polski), piłkarz sprawdzony, dający drużynie jakość, waleczny i pracujący na całej długości i szerokości boiska.

Jednak od kiedy z klubu odszedł Vuković, który domagał się latem nowej umowy dla Antolicia, pozycja Chorwata słabła. Jesienią było już jasne, że nie dostanie z Legii propozycji przedłużenia kontraktu. Dyrektor Kucharski nie był zwolennikiem Antolicia. Dzisiaj znalezienie (kupienie) takiego piłkarza to marzenie ściętej głowy.

I rzecz ostatnia, ale wcale nie najmniej ważna. To obecne "wołanie" o nowych piłkarzy ma się nijak do długofalowej polityki transferowej Legii. Bo przecież nie jest tak, że się w każdym okienku kupuje wielu zawodników. Kadrę buduje się sukcesywnie, wzmacniając zespół systematycznie o kolejne elementy. A w Legii te poprzednie okienka transferowe nie były zaniedbane. Nie jest tak, że teraz trzeba desperacko szukać nowych piłkarzy. Choćby w lutym, choćby drogo, choćby ryzykownie.

Przecież raptem w trzech poprzednich okienkach trafili do klubu m.in. tacy piłkarze jak Luquinhas, Gwilia, Igor Lewczuk, Arvydas Novikovas, Mateusz Cholewiak, Paweł Wszołek, Tomas Pekhart, Bartosz Slisz, Artur Boruc, Filip Mladenović, Juranovic, Kapustka, Lopes czy Valencia. To konkretne nazwiska i dla klubu spore koszty. Chyba nie o to chodzi, żeby co okienko wymieć pół składu, prawda? Poza Novikovasem ci wszyscy zawodnicy są nadal w Legii. Trzeba więc być uczciwym wobec klubu, a nie sączyć negatywne przesłanie: "Gdzie są transfery?".

Legia ma nadal ludzi do grania. Niezależnie od tego, jak bardzo będzie grymasił na aktualną sytuację kadrową trener Michniewicz. Wymienionych powyżej nazwisk mogłaby mu pozazdrościć cała liga. Bo jeśli Legia nie ma kim grać, to co mają powiedzieć inni?

Źródło artykułu: