"Jesteście gotowiiiii?" - pada pytanie. "Taaaak!" - odpowiada duża grupa dzieciaków. Niektóre z nich mają po trzy-cztery latka, najstarsi kilkanaście. Deszcz czy chłód - to nie ma znaczenia. Regularnie przychodzą z rodzicami na stadion przy ul. Cichej w Chorzowie i zdzierają gardła. "Hej Ruchu nasz, pokaż, jak grać", "Niebiescy hej, Niebiescy ole ole, nasza miłość jedyna to niebieska drużyna" - śpiewają. Sektor rodzinny - zwany także "Jedynką", od numeru 1 - pęka w szwach i tętni życiem. Bęben wybija rytm, dzieci robią tzw. Szkocję, czyli wykonywane coraz szybciej rytmiczne klaskanie. Są także oprawy: kartoniada, flagi z "eRką" (logo klubu z Chorzowa) czy napisem "Młody Ruch".
Za wszystkim stoi Szymon Michałek, dla znajomych "Simon". Chorzowianin. Kibic Ruchu. Ojciec dwóch córek i syna. Człowiek, który pokazał, że dzieci nie muszą się nudzić na stadionie. Mogą na nim aktywnie spędzić czas, przywiązywać się do swojego klubu, a przede wszystkim czuć się bezpiecznie. To, w jaki sposób "rozkręcił" doping na sektorze rodzinnym przy Cichej, budzi powszechne uznanie.
- To coś niespotykanego, że dzieci z takim entuzjazmem, radością przychodzą na mecz i kibicują. Z mojej strony chcę im powiedzieć: dziękuję. Jesteście mali, ale jesteście wielcy - mówi Marek Wleciałowski, trener Ruchu Chorzów. A kibice zgromadzeni na innych sektorach skandują: "Nasze bajtle najlepsze w Polsce są". I trudno się z nimi nie zgodzić.
Bajtle to w gwarze śląskiej dzieci. W Chorzowie bajtle są niebieskie - zgodnie z klubowymi barwami. Większość z nich ma niebieską koszulkę i niebieską czapeczkę. Dostały je na sektorze rodzinnym - w nagrodę za obecność i żywiołowy doping na meczach. Akcja "Niebieski junioR" przybiera coraz większą skalę. Średnio na meczach Ruchu na "Jedynce" szaleje 300 bajtli, zdarzało się, że było ich nawet ok. 600. Sektor wkrótce może stać się dla nich za ciasny.
Michał Fabian, WP SportoweFakty: Co sprawiło, że trafił pan na sektor rodzinny i zaczął wykonywać świetną robotę dla najmłodszych kibiców?
Szymon Michałek (pomysłodawca akcji "Niebieski junioR"): We wcześniejszych latach chodziłem na inne sektory. Zaczynałem na prostej (sektory naprzeciwko trybuny głównej - przyp. red.), potem przeszedłem do "młyna", angażowałem się w doping, byłem bębniarzem. Później przybyło obowiązków: praca, dzieci. Bęben przejął ktoś inny, lepszy technicznie, ale doświadczenie pozostało i mogę je dziś wykorzystywać na sektorze rodzinnym. Pojawiłem się na nim w lutym 2015 roku, na meczu Ruch - Piast Gliwice. Na początku były ze mną cztery osoby - mój syn i trójka innych dzieci. Często było tak, że rodzic zabierał dziecko na mecz, a ono nie miało co robić. Chciałem to zmienić. Niech rodzic przyjdzie na mecz, usiądzie i popatrzy. A dziecko niech ma w tym czasie zajęcie i przy okazji przywiązuje się do Ruchu. Przed meczem z Piastem uzbierałem 400 zł na zakup pachołków. Ustawiłem je na sektorze. Luty, zima - chciałem, żeby dzieciaki trochę się poruszały. Biegały na torze przeszkód i od tego się zaczęło. Zamysł był jednak taki, żeby docelowo stworzyć sektor, który będzie śpiewał.
Ambitny plan, biorąc pod uwagę, że ten sektor był zwykle milczący.
Nie oszukujmy się: na tym sektorze nigdy nic się nie działo. Na samym początku rozmawiałem z kibicami. Nie było tak, że wymyśliłem całą akcję bez dyskutowania z nimi. Powiedziałem, że mam pomysł na śpiewający sektor rodzinny. Kiedyś, będąc na meczu Atletico Madryt, spodobało mi się, że tam każdy śpiewa. Dziecko 4-letnie, babcia 70-letnia - szalik w ręce, śpiewają, żyją tym meczem. Należę do tej części trybun, która nie siedzi, tylko lubi sobie pośpiewać. Dla mnie to jest takie pełne przeżycie meczu. Są osoby, które zupełnie tego nie kupują i ja to rozumiem. Przychodzą, żeby siedzieć i nic ich z krzesła nie ruszy. Też przeżywają mecz, ale w inny sposób.
Nie od razu Kraków zbudowano. Frekwencja rosła powoli.
Nie chciałem robić nic na hura, nie chciałem też "cyrkować". Cicha woda brzegi rwie. Najważniejsze było to, by być na każdym meczu. Żeby dzieci wiedziały, że za każdym razem jak przyjdą, to ja też tam będę. Był tylko jeden wyjątek: gdy poleciałem w podróż służbową do USA na dwa tygodnie, opuściłem dwa mecze. Od tamtego momentu jestem na każdym. Dzieci przybywało mi na sektorze, mieliśmy też dużo szczęścia. Pamiętam, że w 2015 r. w dniach meczowych ani razu nie padało. Zdarzały się mecze, w których rosła frekwencja, bo przyjechała jakaś ekipa ze szkoły. Weszli na sektor, świetnie się bawili. Pomyślałem sobie, że może trzeba uderzyć właśnie do szkół czy szkółek piłkarskich. Miałem plan, wiedziałem, do czego dążę, ale nie zawsze wiedziałem, którą drogą do tego dojść.
Czy niektórzy rodzice mieli obawy przed przyjściem z dzieckiem na stadion?
Do dziś pokutuje takie myślenie, że na stadionach jest niebezpiecznie, więc kto tam przyprowadzi dziecko. Prawda jest taka, że od czasu, jak prowadzę tę akcję, nic poważnego na stadionie w Chorzowie się nie stało. Może poza jedną sytuacją, gdy kibice wbiegli na boisko po koszulki piłkarzy (po meczu z Górnikiem Łęczna, w czerwcu 2017 r. - przyp. red.) jak drużyna spadała z Ekstraklasy. Zostało to odebrane jako atak, policja puściła konie. Było to trochę jak strzelanie do muchy z armaty. Uważam, że dało się tę sytuację zgasić w zarodku. Kibice Ruchu zawsze wbiegali na boisko po skończonym sezonie, inni fani też to robili po ostatnim meczu.
Ruch w ostatnich latach znajduje się na równi pochyłej, drużyna występuje obecnie - po raz pierwszy w 98-letniej historii - na trzecim szczeblu rozgrywek (w II lidze). Stadion w Chorzowie jest przestarzały. Teoretycznie dzieciaków powinno panu ubywać.
Fajny fenomen, który najbardziej cieszy. Frekwencja na stadionach w Polsce zależy od gry zespołu. Są wyniki - są kibice. Nie ma wyników - nie ma kibiców. Chciałem zmienić ten trend. I to mi się na tym sektorze udaje. W trakcie naszej akcji Ruch przeżywa największy kryzys w historii, a ten sektor wygląda najlepiej w historii. Drużyna spada, a nam frekwencja rośnie.
To w tym roku akcja "Niebieski junioR" nabrała rozpędu. Ruszyła prawdziwa lawina.
Na początku na mecze z dużymi zespołami przychodziło więcej dzieciaków. Myślałem, jak to zrobić, żeby cały czas przychodziło ich tyle samo. Jeśli szykowałem jakąś akcję, chciałem wiedzieć, dla ilu dzieci mam ją przygotować. Mecze z GKS-em Katowice i Zagłębiem Sosnowiec w I lidze, wiosną tego roku, były dobrym katalizatorem. Jak ktoś chciał wesprzeć akcję, mógł kupić jakiś gadżet w "Grzybku" (klubowy sklep na terenie stadionu - przyp. red.) i zostawić dla "Simona". Przychodziłem, pytałem, co tam macie dla mnie i rozdawałem te rzeczy na sektorze. Przy okazji pieniądze trafiały do klubu. Był to samonapędzający się mechanizm. Dzieciom to się spodobało. Pamiętam, że jak byłem mały, to dostałem na spartakiadzie zwykłą frotkę, wyszywaną ręcznie. Był na niej napis Ruch. Dla mnie to miało wartość. Bo to było z Ruchu. Bo to było moje. Mogłem się identyfikować z klubem.
Niebieskie bajtle, dzięki pana staraniom, także mają takie pamiątki. Zaczęło się od koszulek.
Chciałem kupić 200 koszulek dla dzieciaków. Była potrzebna kwota, której nikt nie był w stanie wyłożyć z własnej kieszeni. Na początku pytałem znajomych, którzy mają firmy i wiedziałem, że mogą szukać jakiejś reklamy. Po tygodniu zamieściłem ogłoszenie na moim profilu na Facebooku (Stadion dla Ruchu - Cicha6.com - przyp. red.). Napisałem, że szukam sponsora. Zgłosiła się wówczas firma Luigi Decori, której spodobała się ta akcja. Bardzo się w to wkręcili. Zawarliśmy zakład: jeśli profil firmy na Facebooku polubi 5000 osób, wówczas nasze dzieciaki dostaną także inne gadżety. Efekt był taki, że Luigi Decori miał 59 polubień, a dziś ma ich ponad 5200. Kibice widzieli, że sponsor się zaangażował i że jest to robione dla dzieci.
Sponsor obdarzył nas dużym zaufaniem, bo do akcji kibicowskich, czy czegokolwiek związanego z kibicami podchodzi się jak do jeża. Tu natomiast nie było żadnych problemów, wręcz przeciwnie. Wizja sponsora jest taka, żeby na każdym meczu dzieci miały element zaskoczenia. Na jednym ze spotkań rozdawaliśmy kubki termiczne, ostatnio klaskacze, wcześniej pelerynki - idealnie się wstrzeliliśmy, bo to był jedyny mecz, na którym padało. Muszę jednak także wspomnieć o tym, że naszą akcję wspiera więcej osób, m.in. byli i obecni piłkarze Ruchu.
Na przykład Kamil Grabara, bramkarz Liverpoolu.
Kamil przekazał pieniądze na 50 koszulek, a później jeszcze na 100 czapek. Wiem, że jest taką osobą, że sam by się tym nie pochwalił. Nie zależało mu na rozgłosie. Uparłem się jednak, że chcę o tym napisać na moim profilu i koniec. On jest uparty, ja też, ale w tym wypadku to ja decyduję. Chciałem pokazać drugą twarz, której sam Kamil nie będzie pokazywać w mediach. Pomaga dzieciakom, a przede wszystkim Ruchowi. Sam się zgłosił, cieszył się, że wypaliła akcja z koszulkami i przekazał kolejną kwotę na czapki. To pokazuje, że nie można oceniać człowieka na podstawie jednej cechy charakteru. Kamil jest czasem kontrowersyjny - w takim zakresie, w jakim chce być. Można więc powiedzieć, że jest młodym bezczelnym chłopakiem. Ale można też powiedzieć, że jest inteligentnym facetem, a można także, że mimo młodego wieku już chce pomagać tym, z którymi niedawno grał w piłkę na orliku. Bardzo go wspieram i kibicuję, by mu się udało w Liverpoolu. Wiem, że w pewnym momencie będzie numerem 1 w bramce - czy to Liverpoolu, czy innego dużego klubu.
Jak młody kibic może dostać taką koszulkę albo czapkę?
Ogólnie rzecz biorąc, zasada jest jedna: żeby dostać, trzeba być na meczu. Mam mnóstwo zapytań o te koszulki. Napisali do mnie kibice, którzy mieszkają w Anglii. "Panie Simon, chodzę na wszystkie mecze, ale Liverpoolu. Przesłałby mi pan, bo my bardzo kibicujemy?". Nie po to jest to zrobione. Druga kwestia: koszulki rozdaję, natomiast ich nie sprzedaję. Chcę budować dzieciaki w ten sposób, żeby one były ubrane w te barwy klubowe, bo to wiąże je jakoś z klubem. Rozdałem do tej pory dokładnie 758 koszulek. Czapek zaś 750. Dla mnie najważniejsze, żeby dziecko miało barwy klubowe - szalik, koszulkę, a na zimę także czapkę. Stworzyła się taka elitarna grupa: nie na całym stadionie to jest, więc musisz przyjść na tę "Jedynkę", żeby to dostać. Jednak nie jest ta grupa na tyle hermetyczna, żeby nie było do niej dostępu. Każdy go ma. Wystarczy, że przyjdzie na mecz na sektor rodzinny. Gdybym zaczął sprzedawać koszulki, nie byłoby już tej elitarności.
Jak dzieci powinny się zachowywać na pana sektorze? Na co zwraca pan szczególną uwagę?
Zasad mam bardzo mało, ale są konkretne i egzekwowane. Wywieszamy na sektorze worki, wrzucamy do nich śmieci. Nie może być tak, że po wyjściu kilkuset dzieciaków jest Armagedon. Nie przeklinamy. Wiadomo, że ci nieco starsi mają czasami pewne zapędy, ale jest to kasowane w zalążku. Dzieci wiedzą, że ma być porządek. Jak stoimy w kolejce, to się nie przepychamy. No i… trzeba śpiewać. Jak już wspomniałem, wyznaję filozofię, że mecz przeżywa się poprzez śpiew.
Marzył pan o śpiewającym, wypełnionym do ostatniego miejsca sektorze rodzinnym. Na kilku meczach, m.in. z Widzewem Łódź, już to z dzieciakami osiągnęliście.
Nieoficjalnie wiem, że na sektorze było - licząc z rodzicami - ok. 1200 osób. Myślę, że połowę z tego stanowiły dzieci. Średnio na mecz przychodzi ich ok. 300.
Pierwszy cel - pełny sektor - został zrealizowany. Co dalej?
W przyszłym sezonie chciałbym, żeby cały nasz sektor rodzinny był wyprzedany w karnetach. Wtedy co mecz miałbym tę samą liczbę młodych kibiców. Moim marzeniem jest to, co dzieje się na Widzewie Łódź - żeby karnetowicze wykupili miejsca na całym stadionie. Projekt zaś będę mógł uznać za zakończony, jeśli powstanie nowy stadion Ruchu i wszystkie miejsca na trybunach zapełnią karnetowicze. Wśród nich oczywiście pełen sektor rodzinny z dopingującymi drużynę dzieciakami. Wtedy będę mógł przekazać pałeczkę komuś innemu. Jak już do tego dojdzie, zajmę się chodzeniem na mecze i dopingowaniem. No i w końcu będę mógł sobie popatrzeć na mecz.
Mam teraz więcej przekonania, że te następne cele też będą realizowane. Potrzeba czasu, konsekwencji i pieniędzy od sponsorów. A jeszcze gdyby do tego doszła lepsza gra Ruchu, najlepiej ekstraklasowa, byłoby cztery razy łatwiej.
"Nasze bajtle najlepsze w Polsce są" - śpiewają kibice z innych sektorów na chorzowskim stadionie.
Dzieciaki się cieszą. Czują, że są ważne, że ktoś ich docenia, widzi i słyszy to, co robią. Ostatnio było kilka fajnych momentów - m.in. śpiewanie na dwie strony.
Albo wizyta trenera Marka Wleciałowskiego w sektorze rodzinnym, po wygranym w dramatycznych okolicznościach meczu z Pogonią Siedlce.
Strzelamy gola na 2:1 w 94. minucie, nagle przybiega pod sektor trener Wleciałowski, by podziękować dzieciakom. W tym meczu było sporo emocji, przegrywaliśmy, ale mimo wszystko trener był w stanie zauważyć to, co działo się na trybunach, przyjść i podziękować. Świadczy to o nim jako o człowieku. Dla dzieciaków była to bardzo fajna sprawa.
Maaaaaarek Wleciałowski
— Szymon /R\uch Michałek (@Cicha6com) 7 listopada 2018
Maaaaaarek Wleciałowski
Tutaj dobrze widać wzruszenie naszego trenera. pic.twitter.com/xj3GzXlrrb
A jak wyglądają relacje młodych fanów z piłkarzami Ruchu?
Piłkarze są stałymi gośćmi w naszym sektorze jeszcze od czasów Ekstraklasy. Zawsze w przerwie przychodził któryś z zawodników i składał autografy. Choć przyznam, że był z tym na początku problem. Kilku piłkarzy nie odwiedzało dzieciaków. Bo nie chcieli. Później to się poprawiło, choć zdarzyła się jedna przykra sytuacja. Zaprosiłem dwóch wychowanków Ruchu. Jeden - były piłkarz Wojciech Grzyb - przyszedł. Inny wychowanek, grający jeszcze obecnie w piłkę - nie. Co ciekawe, najczęściej gościł u nas Michał Efir. Bardzo fajna, sympatyczna osoba, niestety strasznie trapiona kontuzjami. On był praktycznie zawsze. Zapytałem się go, z czego to wynika. Powiedział, że nauczył się tego w Legii Warszawa. Mieli na ten temat szkolenia, pogadanki. Z drugiej strony myślę, że z takich rzeczy nie trzeba nawet robić szkoleń piłkarzom. Oni też przecież byli kiedyś młodymi chłopcami i patrzyli na piłkarzy jak w obrazek. Co więc szkodzi poświęcić dzieciom 15 minut? Na szczęście teraz nie żadnego problemu. W przerwie przychodzą ci, którzy nie zmieścili się do meczowej "18" albo są kontuzjowani, a po meczu podchodzi drużyna. Dzieciaki chętnie z tego korzystają, najlepiej chciałyby zebrać od wszystkich autografy do dzienniczków, które dostały. Musieliśmy to jednak zmienić, bo masowe zbieranie autografów do dzienniczków powodowało opóźnienia. Dziennikarze nie mogli się doczekać na wywiady, trener nie mógł pójść na konferencję, dopóki wszyscy nie wrócili do szatni. Teraz piłkarze rozdają autografy głównie w przerwie, rzadziej po meczu.
Wspomniał pan o dzienniczkach. To kolejny pana pomysł.
Dzieciaki zbierają do nich pieczątki na każdym meczu. Dzienniczki także spowodowały wzrost frekwencji na sektorze. O naszym kibicowaniu wiadomości rozchodzą się pocztą pantoflową. Przypuszczam, że dzieje się to w szkole, podczas rozmów dzieci. "Słuchaj, patrz mam dzienniczek". "A skąd go masz? Ja też taki chcę mieć". "Dostałem na Ruchu". Czasem więc dzieci wykonują za mnie tę marketingową robotę.
Dzienniczek jest ważny do końca tego sezonu. Chcę zobaczyć, jak często konkretne dzieciaki wspierają Ruch. Mam już kolejny pomysł: piknik rodzinny pod koniec sezonu, w okolicach stadionu, na przykład na bocznym boisku. Moglibyśmy na nim podsumować całą akcję, przedyskutować, co nam się podobało, a co nie, co byśmy zmienili, a co było super. Plan jest taki, żeby na tym pikniku każde dziecko dostało gadżet, a te, które najczęściej przychodziły na mecze, jakąś nagrodę. Chcemy wciągnąć w tę akcję miasto i lokalne firmy. Wiemy, że jest zainteresowanie takim festynem ze strony władz Chorzowa. To będzie sytuacja "win-win" dla każdego: dzieci będą zadowolone, Ruch, miasto i firmy będą mieć promocję.
Jest jakaś górna granica wieku na sektorze rodzinnym?
Nieformalna. Myślę, że 14 lat to maksimum. Są wprawdzie wyjątki, ale generalnie oni to czują, że w pewnym momencie jest to "bardziej dla dzieci" i przechodzą wtedy na inne sektory.
A dolna granica?
Ostatnio było na meczu dwumiesięczne dziecko - taki knypek u mamy na rękach. Czasem rodzice przychodzą z dziećmi w wózkach. To jest dowód na to, że na naszym sektorze jest bezpiecznie. W innym razie mama nie przyszłaby z takim maluszkiem, bałaby się o niego. Natomiast jeśli mówimy o takim świadomym kibicowaniu, o najmniejszych dzieciach, które już zaczynają to wszystko rozumieć i śpiewać, to są to 3-4-latki.
Zaskoczył mnie fakt, że na "Jedynkę" przychodzi sporo dziewczynek.
Też jestem zdziwiony! Gdy spisywałem nazwiska, żeby wiedzieć, kto odbiera dzienniczki, sądziłem, że 80 proc. niebieskich bajtli to chłopcy. Ku mojemu zdziwieniu, rozkłada się to praktycznie 50 na 50. Nawet nie wiem, jak to zinterpretować, bo przecież kobiet na całym stadionie w Chorzowie jest znacznie mniej niż mężczyzn.
Wsłuchując się w głos kibiców, można usłyszeć takie zdanie: to, co robi "Simon", jest jedynym pozytywem w obecnym Ruchu.
Takie sygnały też do mnie docierają. Na pewno to jest miłe, ale szczerze bym wolał, żeby nie była to jedyna pozytywna akcja, lecz jedna z wielu. Patrzę nie na siebie, ale na ten klub. Natomiast co nam zostało… Obecnie większość klubów wokół nas, bezpośrednia konkurencja, ma pobudowane piękne stadiony. Ruch ma przestarzały stadion. Oni myją ręce w ciepłej wodzie w łazience, a my mamy toi-toie. Mamy wprawdzie na meczach jedne z najlepszych kiełbasek w Polsce, ale jemy je pod chmurką, w spartańskich warunkach. Oni mają fajną infrastrukturę. Tym ciężej mi było, żeby to jakoś zorganizować. Jednak powiem tak: jeśli ktoś jest skupiony na dążeniu do celu, ma czyste zamiary, poświęca czas, pieniądze, umiejętności, które w życiu zawodowym się zdobyło, do tego jest konsekwentny i robi to niezależnie od tego, co mówią inni, to nie ma bata, żeby to nie wyszło. Nie ma! Można to porównać do każdej sytuacji, do jakiejkolwiek innej działalności. Jak ktoś chce założyć firmę i o nią nie dba, to mu prędzej czy później splajtuje. Ale jeśli ktoś o firmę dba, zna swoich dostawców, klientów, umie przeczytać nastroje, stara się, promuje swoim nazwiskiem to, co robi, to czemu ma się nie udać?
Czy chciałby pan, żeby dzięki akcji "Niebieski junioR" zmieniło się postrzeganie kibicowania na polskich stadionach? Wciąż wielu ludziom stadion, mecz i futbol kojarzy się nieodmiennie z awanturą.
Stereotypów nie da się zmienić. Jeśli ktoś chce zmienić na siłę stereotypy, to tego nie zrobi. To będzie odwrotnie skuteczne. Robię po prostu swoje. Najlepiej jest tak działać i nie patrzeć na przeciwności czy na hejt.
Spotkał się pan z hejtem?
Gdzieś na początku może trochę go było. Dziś już nie. Czasem tylko ktoś powie, że "dzieci przychodzą po gadżet, a nie na Ruch". Nie jestem zwolennikiem tego, żeby zawsze, za każdym razem był jakiś gadżet. Może się zdarzyć i taka sytuacja, że będzie tylko jedna nagroda, którą wylosujemy wśród 300 dzieci. A i tak wiem, że będą przychodziły na mecze i zbierały pieczątki do dzienniczków. Bardziej podnoszę sobie poprzeczkę, jeśli chodzi o liczbę dzieci, a nie liczbę prezentów.
"Kiedyś usiądę w kapciach na bujanym fotelu i będę swoim wnukom opowiadał co to ich dziadek zmalował za akcję na stadionie Ruchu" - napisał pan na Facebooku. Odczuwa pan dumę?
Na pewno jest gdzieś zadowolenie, ale łatwo jest się zachłysnąć. Ludzie lubią szybki efekt, szybkie zwycięstwo, pogrzać się w blasku fleszy. Pycha kroczy przed upadkiem, więc nie chcę popełnić tego błędu. Spokojnie, do przodu, robimy swoje.
O niebieskich bajtlach mówi się już nie tylko w Chorzowie i na Śląsku.
Ostatnio "Dziennik Zachodni" poświęcił naszej akcji okładkę, oczywiście w kolorze niebieskim. Wysłałem 20 egzemplarzy tej gazety wraz z listem - adresatami były wszystkie kluby Ekstraklasy, prezes PZPN Zbigniew Boniek, a także kilku dziennikarzy. Chciałem pokazać, że kibicowanie w sektorze rodzinnym tak fajnie się u nas rozwinęło, a jednocześnie zapewnić, że Ruch Chorzów nigdy nie zginie. Nawet jeśli jesteśmy w II lidze, na największym zakręcie w historii i jest kiepsko pod względem finansowym i organizacyjnym, to tworzy się coś takiego, że za kilka lat będziemy mogli na tym budować. I że jak w końcu wrócimy na właściwe tory, awansujemy do Ekstraklasy, to te dzieciaki będą na to gotowe. Taki był przekaz tych listów.
Odkąd dowodzi pan dopingiem na sektorze rodzinnym, niewiele ma pan z samego meczu.
Piłkarsko - nic. Tylko mogę ponarzekać na piłkarzy jak jest zły wynik. Gdy Ruch grał w Ekstraklasie, można było jeszcze sobie nagrać mecz. Teraz w II lidze spotkania pokazywane są w telewizji internetowej, której nie oglądam. Zostają mi tylko skróty meczów w internecie.
Umiejętności bębniarza znów się panu przydają. Kilka godzin na sektorze rodzinnym to jak dobry trening na siłowni?
Można tak to nazwać. Bębnienie nie jest wcale prostym zajęciem. Wymaga, żeby mięśnie były przyzwyczajone do wysiłku. Jest to na pewno wyczerpujące.
Dzieciaków z pierwszego meczu w 2015 r. znał pan z imienia i nazwiska. Teraz chyba nie ma szans, by rozpoznać tę całą armię fanatyków z sektora nr 1?
Są charakterystyczne rodziny - mama z czwórką dzieci, która przychodzi praktycznie na każdy mecz. Inna rodzina "2+2" albo mama z synem, którzy też są prawie zawsze. Znamy się, przybijamy piątki. Jednak całej gromady na pewno rozpoznać się nie da. To już jest ogromna rodzina!
A swoje pociechy nadal zabiera pan na Cichą?
Mój syn nie może sobie wyobrazić, żeby nie iść na mecz. Jest w to megawkręcony, sam gra w piłkę, wyprowadza zawodników Ruchu. Starsza córka nieco mniej interesuje się piłką, młodsza jest jeszcze trochę za mała, by chodzić regularnie, ale od czasu do czasu chodzimy całą piątką.
#ŚląskiTydzień to nowa akcja Wirtualnej Polski, w której przybliżamy naszym czytelnikom Śląsk. Jeśli masz ciekawy temat, którym chciałbyś się z nami podzielić, napisz do nas na #dziejesie.
ZOBACZ WIDEO: Czesław Lang podsumował 25 lat pracy nad Tour de Pologne. "Fantastyczna promocja Polski przez sport"