Ondrej Duda dla WP SportoweFakty: W Warszawie zacząłem się dusić

- Transfer z Legii był koniecznością, potrzebowałem nowych wyzwań - mówi w wywiadzie dla WP SportoweFakty Ondrej Duda, była gwiazda Legii Warszawa, aktualnie zawodnik Herthy Berlin.

W tym artykule dowiesz się o:

WP SportoweFakty: Był pan w Legii Warszawa przez dwa i pół sezonu, zdobył w tym czasie dwa mistrzostwa Polski i dwa krajowe puchary, wskoczył do seniorskiej reprezentacji Słowacji, pojechał na Euro 2016 i zapracował na transfer do Bundesligi. Pytanie, chyba wcale nie takie oczywiste, brzmi: wycisnął pan z tego okresu wszystko, co się dało?

Ondrej Duda: - Trzeba rozgraniczyć osiągnięcia indywidualne i drużynowe. Indywidualnie nawet nie zbliżyłem się do tego, co sobie zakładałem. Natomiast z drużyną osiągnąłem wszystko.

[b]

Bez przesady, raz wymknął wam się tytuł mistrza Polski, poza tym nie udało się przedostać do Ligi Mistrzów.[/b]

- To prawda, awans do Champions League był w pewnym momencie na wyciągnięcie ręki, aż przykro się robi, gdy wspomina się tamte wydarzenia. Mieliśmy wtedy naprawdę mocny zespół, świetnie się rozumieliśmy, była w nim jakość. Uważam, że gdyby nie walkower, Liga Mistrzów byłaby w Warszawie już wtedy. Ale żeby było jasne - podsumowuję ten okres pozytywnie.

ZOBACZ WIDEO Michał Kołodziejczyk: Mecz Legii z BVB? Masakra piłą mechaniczną (źródło: TVP SA)

Który moment w Legii był dla pana najlepszy?

- Zaraz po przyjściu do Warszawy. Później forma się wahała - raz grałem lepiej, raz słabiej. Raz była obniżka dyspozycji, raz stabilizacja na wyższym poziomie. Później, gdy w polskiej ekstraklasie zagrałem już sporo meczów, było mi o wiele trudniej niż na początku. Wszyscy mnie znali, wiedzieli jak gram.

Największe problemy przyszły, gdy w zespole zabrakło Miroslava Radovicia?

- Zawsze grało mi się z nim świetnie, to piłkarz, który lubi kombinacyjną, techniczną piłkę, czyli dokładnie taką jak ja. Dobrze się rozumieliśmy. Pan pewnie pyta o moment, w którym "Radko" zdecydował się na transfer do Chin, ale już wcześniej był taki okres, w którym nie mógł grać przez poważniejszą kontuzję. Musieliśmy sobie radzić bez niego w ekstraklasie i Lidze Europy. Moja słabsza gra nie wynikała tylko z odejścia Radovicia. W tamtym czasie odeszło kilku innych zawodników - Dossa Junior, Inaki Astiz, dodatkowo Ivica Vrdoljak złapał kontuzję, kilku innych też miało problemy ze zdrowiem, pożegnał się Radović - zespół nam się rozlatywał. Pojawiły się wtedy oczekiwania wobec mnie, że to ja będę osobą, która zastąpi "Miro". Starałem się, ale krytyka pod moim adresem była wtedy jeszcze większa.

Jak radził pan sobie z tym, co w początkowym okresie pisała o panu prasa? Pojawiały się artykuły, że jest pan największym talentem, jaki kiedykolwiek trafił do Polski, że Legia sprzeda Dudę za gigantyczną kasę...

- W tamtym czasie nie zdawałem sobie w ogóle sprawy, że krąży o mnie taka opinia. Powód był prosty - nie znałem języka polskiego, zupełnie nie śledziłem tych doniesień, nie czytałem artykułów. To mnie mijało, żyłem w nieświadomości. Dopiero gdy nauczyłem się języka, zacząłem śledzić, czytać. Okazało się, że Słowacy i Polacy mają jedną, bardzo podobną przypadłość. Po okresie, w którym wszyscy wokół cię zagłaskują i pompują balon, później ci sami czekają tylko, aż przydarzy ci się błąd albo sytuacja pozwalająca ci dowalić. W moim przypadku było tak samo. To był mój błąd, że to czytałem, przejmowałem się tym. Cóż, człowiek najlepiej uczy się na własnych błędach.

Miał pan problem z dosięgającą pana krytyką? Nie radził pan sobie z nią? Pisał o tym wprost Tomasz Ćwiąkała w tekście, który powstał już po pana wyjeździe do Niemiec.

- Ze sprawiedliwą krytyką nigdy nie miałem problemu. Zresztą nauczył mnie tego ojciec, któremu nigdy nie zdarzyło się, że po nieudanym meczu mówił mi, że byłem świetny. Byłem i cały czas jestem trzymany na krótkiej smyczy zarówno przez tatę, jak i moich przyjaciół, którym ufam i którzy nie boją się powiedzieć, że w danym meczu grałem słabo. Zresztą, ja sam schodząc z boiska wiem najlepiej, czy zagrałem znakomicie, przeciętnie, czy po prostu piach. Zmierzam do tego, że gdy w Legii zaliczałem słabe zawody, to zanim jeszcze włączyłem sobie telewizję albo przeczytałem artykuły w gazetach, sam doskonale zdawałem sobie sprawę, że krytyka będzie zasłużona. I tu nie ma nawet co gadać. W pewnym momencie zorientowałem się, że coś jest nie tak, bo sam wiedziałem, że zagrałem dobrze - pochwalił mnie trener, ojciec - a w gazecie byłem opisany jako najsłabszy bądź jeden ze słabszych.

No i wkurzało to pana.

- Nie określiłbym tego w ten sposób. Nie denerwowało, ale na pewno nie było to miłe. Szybko się ogarnąłem, doszedłem do wniosku, że nie będę czytał artykułów na swój temat - ani tych dobrych, ani tych złych, bo to do niczego nie prowadzi, tylko zaśmieca umysł.

Pewne sytuacje były jednak panu do niczego nie potrzebne. Na przykład odpowiedź do dziennikarki: "czy zna się pani na piłce?".

- Tylko że ja wtedy obróciłem to w żart. Wspomniana dziennikarka zrobiła z naszej drużyny ekipę, która zupełnie nie wie, jak grać w piłkę. Stąd moje pytanie, czy zna się na piłce. Uważam, że nic złego wtedy nie zrobiłem, ale być może niepotrzebnie to powiedziałem, bo media tylko czekają na takie momenty, szybko podchwytują i wykorzystują. Cały czas uczę się tego. Teraz wiem, że następnym razem ugryzę się w język, zamiast powiedzieć dwa słowa za dużo.

Po fecie mistrzowskiej, gdy bawiliście się w jednym z warszawskich lokali, miało dojść do sytuacji, w której chciał pan wyprosić z restauracji dziennikarza, bo w przeszłości pana krytykował. Prawda czy fałsz?

- Nie mówię nie, ale nie chcę się na ten temat wypowiadać, bo to nie ma większego sensu. Natomiast żeby była jasność: nigdy nie należałem do piłkarzy, którzy uważali siebie za najlepszych, którzy nie potrafią przyjąć do siebie krytyki. Jeśli ktoś tak uważa, jest w błędzie.

A może rzeczywiście zaczęła panu po prostu tryskać sodówka z głowy?

- Na początku to w ogóle nie wiedziałem, co to jest ta sodówka. Dopiero później mi wytłumaczyli, co to znaczy. I odpowiadam: nie, w żadnym wypadku. W życiu nie byłem konfliktowy - oprócz na boisku, bo wiadomo, że na murawie nie należę do najgrzeczniejszych - nigdy nie miałem żadnego nieporozumienia z kolegą z drużyny albo trenerem. Jak ja nawet imprezować nie wychodziłem na miasto!

Jasne...

- Serio! Mogę nawet panu powiedzieć, ile dokładnie razy byłem na mieście w dyskotece. Przez dwa i pół sezonu zdarzyło mi się to pięć albo maksymalnie sześć razy. I co ważne - cztery z tych wyjść to były wyjścia związane ze świętowaniem jakiegoś trofeum, mistrzostwa Polski albo pucharu. Oprócz tego raz albo dwa razy wyszedłem z "Żyrko" i "Beresiem", gdy leczyłem kontuzję. To dużo, jak na taki czas? Jeśli ktoś mówi, że miałem problem z sodówką, to niestety nie ma zielonego pojęcia na ten temat.

Pamiętam, gdy rozmawiałem z panem po raz pierwszy, niedługo po pana przyjściu do Legii. Sprawiał pan wrażenie chłopca w wolnych chwilach przeprowadzającego staruszki na pasach. Na koniec przygody z Legią był pan już inny, bardziej wycofany. Warszawa zmienia ludzi?

- Zmieniłem się, ma pan rację. Gdy przychodziłem do Legii, nie miałem pojęcia, jak powinien zachowywać się piłkarz takiego profesjonalnego klubu. No bo skąd miałem to wiedzieć? Musiałem się dopiero nauczyć, komu mogę zaufać, komu mogę mówić konkretne rzeczy, w jakich momentach muszę zachować dystans. Nauczyłem się na przykład, że teraz to ode mnie zależy, z kim będę rozmawiał, a z kim nie będę. Co będę mówił, a czego mówił nie będę. Uważam, że to główna przyczyna popełnionych błędów, o których przed chwilą rozmawialiśmy.

Wydaje mi się, że w pewnym momencie doszło sytuacji, w której wszyscy z otoczenia Legii traktowali pana tylko jak towar, który można sprzedać za dobrych kilka milionów euro. Chora sytuacja.

- Chora, ale odniosę się do tego trochę inaczej. Po przyjściu do Legii i rozegraniu dla niej kilkunastu czy kilkudziesięciu meczów zakochałem się w tym klubie. Dawałem całego siebie, żeby wygrywał kolejne tytuły, zdobywał puchary, żeby kibice mogli za nami jeździć w europejskich rozgrywkach. Nie zawsze mi to dobrze wychodziło, to fakt, ale robiłem co w mojej mocy. Dlatego uważam, że jeśli ktoś zaczął mnie tak odbierać, jak pan mówi, to nie było wobec mnie fair. Zawsze uważałem i zresztą dalej tak uważam, że Legia to jest wielka rodzina, że kibice kochają ten klub, tak jak ja. Jeśli ktoś mi zarzuca, że przyszedłem do Legii tylko po to, żeby się dobrze sprzedać na Zachód, to jest to niesprawiedliwe.

(Na kolejnej stronie przeczytasz między innymi o psychicznym dołku, w który wpadł zawodnik po nieudanych negocjacjach z Interem Mediolan, dlaczego zaczął się dusić w Warszawie oraz o jego aktualnych problemach zdrowotnych)
[nextpage]Ogromna ilość newsów transferowych z Dudą w roli głównej nigdy panu nie przeszkadzała? Śledził pan to dokładnie?

- Skłamałbym, jeśli bym powiedział, że nie śledziłem. Docierały do mnie jakieś sygnały, wiedziałem, że jest zainteresowanie. Tak samo skłamałbym, jeśli bym powiedział, że nie chciałem z Legii odejść do lepszego klubu. Tylko że dla mnie od samego początku jasne było, że odejście musi nastąpić z korzyścią również dla Legii. Plotki transferowe nie miały żadnego wpływu na moją dyspozycję na boisku.

Nawet w momencie, gdy praktycznie przyklepany był pana transfer do Interu, a na finiszu coś poszło nie tak?

- To był ciężki czas, miałem to w głowie. Ale bardziej po fakcie, niż w trakcie negocjacji, a nawet w ich decydujących momentach. Zarzucano mi wtedy, że chodziłem z głową w chmurach, że myślami byłem już we Włoszech, A to kompletna bzdura. Podchodziłem do tego bardzo spokojnie, bo wiedziałem, że wszystko może się jeszcze wywrócić do góry nogami. Dopiero po tym, jak ostatecznie transakcja nie doszła do skutku, naszły mnie przemyślenia w stylu: mogłeś grać w Interze, a zostałeś w Warszawie.

Przełożyło się to na pana słabszą formę na początku sezonu 2015-16?

- Być może się przełożyło, bo fakt, że na ostatniej prostej wywala się twój transfer - i to do tak mocnego klubu - na pewno nie poprawia nastroju. Siedziało mi to w głowie.

Przemysław Zych pisał wtedy, że "Duda jest w żałobie po Interze", że w meczu z Zagłębiem Lubin został wygwizdany przez kibiców Legii, między innymi po próbie dośrodkowania, które swój finał znalazło na aucie.

- Dokładnie pamiętam ten mecz i moment. Gdy wystrzeliłem piłkę w kosmos, od razu w myślach powiedziałem do siebie, że odpuszczam, że muszę złapać oddech i się wyleczyć. W tamtym czasie nie byłem w pełni zdrowy, grałem z bólem. Od razu po meczu poszedłem do trenera Berga, powiedziałem, że muszę się wyleczyć, odpocząć. Na drugi dzień poleciałem do Rzymu do kliniki, badanie wykazało, że mam naderwany mięsień. Przez jakiś czas później nie grałem.

Kto wtedy postawił pana mentalnie do pionu?

- Ojciec. Ale nie krzykiem i groźbami, tylko spokojną rozmową. Powiedział mi, że czasem słabsze okresy w karierze się zdarzają, że muszę po prostu przetrwać nie najlepszy czas, ale jednocześnie nie mogę odpuszczać treningów, muszę ciężko pracować. To niby banalne, ale skuteczne. Ważną rolę odegrał też trener Stanisław Czerczesow, który przejął drużynę i tchnął w nas nowe siły, dzięki czemu zaliczyliśmy dobry sezon. To za trenera Czerczesowa poprawiłem statystyki, zaliczyłem dużo asyst, dobrze mi się grało, a przecież nie występowałem na swojej pozycji.

W tym samym czasie, gdy w Warszawie próbował się pan odbudować, jeździł pan na kadrę i robił furorę, był jednym z kluczowych zawodników reprezentacji. Jak to możliwe? W stolicy były wobec pana zbyt duże oczekiwania, a na Słowacji był pan po prostu jednym z wielu, zawsze w cieniu Marka Hamsika?

- Nie zaprzeczam, to może być jeden z powodów. Ale innym jest to, że w reprezentacji grają inni zawodnicy, niż w klubie.

Lepsi?

- Nie chcę mówić czy lepsi, czy gorsi - po prostu inni. W momencie, gdy mi nie szło w Legii albo nie zaliczałem w Warszawie jakiś super meczów, dobrze robiły mi wyjazdy na kadrę, gdzie mogłem zagrać z innymi partnerami, wykonywać inne zalecenia trenera. To mi pomagało łapać luz.

Letni transfer był możliwością czy koniecznością?

- Koniecznością. W jakimś sensie w Warszawie zacząłem się już dusić. Czułem to ja, czuł to mój ojciec, który jest zawsze blisko i pomaga mi w prowadzeniu kariery. Czuły to też osoby, którym ufam. Potrzebowałem zmiany otoczenia, zrobienia kroku do przodu. Takie myśli towarzyszyły mi przez cały ostatni sezon w Legii, nawet mimo drużynowych sukcesów i mojej lepszej gry. Wiedziałem, że po tym, jak nie wypalił Inter i przeżyłem słabszy okres w klubie, nie będzie wiele zespołów, które będą chciały koniecznie mnie kupić. Trzeba było się sprężyć, wziąć w garść.

Utrzymuje pan jeszcze kontakt z dawnymi kolegami z Legii?

- Tak, z niektórymi trochę bardziej intensywny, jak na przykład z Bartkiem Bereszyńskim, a z innymi mniej - choćby Miro Radoviciem. Czasem napiszemy do siebie smsa, spytamy, co tam słychać, ale to w zasadzie tyle. Jestem też w kontakcie z chłopakami, których od jakiegoś czasu w Legii już nie ma, na przykład Michałem Żyrą czy Ivicą Vrdoljakiem.

- Z Legią wiąże się wiele super wspomnień, jak choćby wszystkie fety mistrzowskie, moja bramka zdobytą w meczu z Metalistem Charków na wyjeździe w Lidze Europy. Duże, pozytywne emocje wyzwoliły też dwa finały Pucharu Polski na Stadionie Narodowym. Niecodziennie ma się szansę grać na tym obiekcie, na dodatek przy tylu kibicach.

Czuje się pan jeszcze częścią legijnej rodziny?

- Jeśli mam być szczery, to nie wiem. Na pewno nie w takim zakresie, jak jeszcze niedawno, bo przecież nie gram już w Legii. Ale czuję się związany emocjonalnie, bo zawsze sprawdzam wyniki, jak mogę, to oglądam mecze, zależy mi na jej zwycięstwach. Mam takie odczucie, że to był mój dom przez dość długi czas i gdybym miał tam wrócić, to zostałbym w nim dobrze przyjęty.

Dziwnie się to wszystko potoczyło. Pan od kilku miesięcy leczy kontuzję, w nowym klubie nie zagrał ani jednego meczu, a kumple z Legii kopią z Realem Madryt i Borussią Dortmund.

- Ale ja się z ich awansu bardzo cieszę! Swoją drogą też się do tego przyczyniłem, bo przez czas, w którym byłem w Warszawie, pomagałem Legii zbierać punkty do rankingu. Może rzeczywiście słabo to ostatnio u mnie wygląda, bo cały czas jestem poza grą, ale nie żałuję swojego ruchu. Podpisałem długi kontrakt - będzie ważny jeszcze przez pięć lat - dlatego nawet mimo trudnego początku na pewno dostanę swoją szansę.

Co panu w ogóle dolega? W Polsce wszyscy myślą, że ma pan kontuzję kolana.

- No i błąd, bo z kolanem u mnie wszystko w porządku. Boli mnie kość pod kolanem. Nie jest to poważny uraz, gdyby lekarze zdecydowali się na operację, to po dwóch tygodniach byłbym do gry. Ale sztab i konsultanci uznali, że lepiej leczyć to zachowawczo. Między innymi zalecił takie rozwiązanie doktor Mueller-Wohlfahrt z Monachium, u którego byłem przez kilka dni. Dostałem sporo zastrzyków, chodziłem na specjalne naświetlania. Czekamy w klubie na efekty.

- Jeśli okaże się, że to nic nie dało, będę musiał poddać się zabiegowi, ale obojętnie co się wydarzy, tak czy siak będę do dyspozycji trenera od stycznia, czyli od początku okresu przygotowawczego przed rundą wiosenną. Teraz, nawet jakbym szybciej doszedł do siebie, trenerzy i tak będą chcieli dać mi czas na spokojne odbudowanie się. Jesień jest pozamiatana, czekam na wiosnę.

Problemy są wynikiem ostrego wejścia na treningu?

- Nie, uraz ciągnie się za mną od roku, jeszcze od czasu gry w Legii. To bardziej skomplikowane, nałożyły się wcześniejsze urazy kostki, później mięśnia. Prawa noga była przeciążona, stąd ból.

Docierają do pana sygnały, że ludzie w klubie nie są zadowoleni z faktu, że wyłożono na pana sporo pieniędzy, a pan od razu po transferze się rozsypał?

- Czuję, że niektórym może się to nie podobać. Ale z drugiej strony to nie jest tak, że ja tego urazu doznałem w Berlinie. Miałem z tym problemy wcześniej, więc od razu powiedziałem odpowiednim ludziom w Herthcie, że boli mnie pod kolanem. Po jednym ze sparingów powiedziałem, że czuję dyskomfort. Przeszedłem badania, prześwietlenie nic nie wykazało. Uznano, że po trudnym poprzednim sezonie - liga, puchar, a na dodatek pojechałem na Euro - był to problem natury przeciążeniowej. Dostałem sześć tygodni wolnego. Później wróciłem, trzy tygodnie ćwiczyłem z trenerem przygotowania motorycznego, dużo biegałem - wszystko wydawało się OK. Gdy wróciłem do normalnych treningów - od razu problem nawrócił. Nie chciałem tego zatajać, grać z bólem. Stąd późniejsze konsultacje.

Więcej czasu spędził pan u lekarzy i fizjoterapeutów niż z pierwszym zespołem.

- Czuję się częścią zespołu, bo codziennie widzimy się w szatni. To nie jest tak, że funkcjonuję w totalnym oderwaniu od reszty ekipy. Przychodzę na te same zbiórki, przebieram się w tej samej szatni, chodzimy wspólnie na śniadania i obiady.

Wskoczyć do składu może być na wiosnę bardzo trudno. Hertha jest rewelacją ligi, wykręca świetne wyniki.

- Może gra nie jest porywająca, ale wyniki rzeczywiście są świetne. Zespół jest dobrze poukładany, zdyscyplinowany, a na dodatek na każdej pozycji jest tu wielu wartościowych piłkarzy. Dla mnie to dobrze, że drużyna wygrywa, sztab nie jest pod presją i nie ciśnie mnie, żebym wrócił jak najszybciej. Jestem realistą, wiem, że będzie trudno, ale z drugiej strony klub sporo za mnie zapłacił, więc na pewno swoją szansę dostanę.

W Berlinie rozmawiał Paweł Kapusta

Źródło artykułu: