My nadal myślimy o awansie - rozmowa z Marcinem Dziewulskim, pomocnikiem KSZO Ostrowiec

Miał propozycję z wyższych lig, ale wolał ukończyć studia. Co może się zmienić w 5 minut, kto musi podłożyć głowę, gdy po 40 minutach łapią skurcze? Czy kłótnia z przeciwnikiem, może skończyć się transferem, czy skrócenie wakacji może mieć plusy? Do czego służy kłódka, o wyższości DVD nad video oraz kto decyduje o pozycji zawodnika na boisku portalowi SportoweFakty.pl opowiedział Marcin Dziewulski - pomocnik KSZO Ostrowiec Św.

Anna Woźniak: Przygodę z piłką rozpocząłeś w Wiśle Sandomierz?

Marcin Dziewulski: Zacząłem tak jak większość chłopaków w tamtych czasach. Wtedy grało się praktycznie tylko w piłkę nożną. Zaczęło się oczywiście od kopania pod blokiem. Mam również dwóch braci, którzy grali w piłkę, więc opierałem się też na nich. Miałem wtedy może z osiem lat. Zaczynałem w Wiśle Sandomierz - trampkarz, junior młodszy, w juniorach starszych zagrałem praktycznie tylko parę meczy, ponieważ przeszedłem do seniorów. Pamiętam jeszcze trzecią ligę za świętej pamięci trenera Maleńki z Tarnobrzega. Z tych najwcześniejszych lat, zawsze wspominam trenera Darka Łuczaka, który nadal zajmuje się trenerką.

Jak uważasz, czy to plus przeskoczyć szybko do seniorów, czy lepiej dobrze się ograć w juniorach?

- Osobiście uważam, że jednak warto zaznaczyć tę grę w juniorach. W moim przypadku to było tak, że w tym okresie Wisła grała w trzeciej lidze. Często było tak, że w juniorach grałem jedną połówkę, a następnie z seniorami najczęściej siadałem na ławce. W wieku 16 lat chyba nie zagrałem nawet 15 minut, ale cały czas mnie brali i trenowałem z seniorami. Może to, że trenowałem z seniorami, dużo mi pomogło.

Później rozpocząłeś studia i grę w AWF AZS Biała Podlaska.

- W 1996 roku miałem propozycję przejścia do Tarnobrzega, ale dostałem się na studia i głównie pod wpływem mojej mamy, zdecydowałem się studiować. W Białej Podlaskiej grałem 5 lat. Po studiach wróciłem na krótko do Sandomierza, bo tak się złożyło, że w Gorzycach był wtedy trener Zieliński, który wcześniej już kilkukrotnie próbował namówić mnie na grę w Tarnobrzegu, kiedy byłem jeszcze na studiach, a Siarka wtedy awansowała do pierwszej ligi. To było na trzecim roku studiów. Złożyło się tak, że chciałem skończyć trenerkę, bo zostało mi już tylko 2 lata studiów, prawda jest też taka, że nie chcieli mnie puścić z Białej Podlaskiej, rzucali kłody pod nogi, jeśli chodzi o studia. Więc po skończeniu studiów, pojechałem z bratem do trenera Zielińskiego - do Gorzyc. Powiedział mi wtedy, że pojadę z nimi na obóz i zobaczymy. No i zostałem. Nie było łatwo, bo przeskok z czwartej do drugiej ligi był dla mnie duży.

Wybrałeś dyplom, niż grę w wyższej lidze.

- W tym momencie nie żałuję, ale były wtedy takie możliwości, żeby pograć w wyższej lidze. Był taki rok na studiach, kiedy miałem kilka takich propozycji, ale nie skorzystałem. Nawet dziekan zaproponował mi wtedy, że może mi pomóc jako manager, ale tu na przeszkodzie stanął klub Wisła, który zaproponował zaporową cenę. Teraz historii już się nie cofnie. Papiery mam. Lubię to co robię, ale w sumie nie bardzo mogę się temu poświęcić, bo obowiązków związanych z graniem w Ostrowcu jest naprawdę dużo. Nawet ostatnio trener pytał, kiedy nadrobimy ostatnie testy, na których nie mogłem być.

Grając w Gorzycach, miałeś okazję wystąpić w meczach barażowych. Co czuje zawodnik, kiedy gra cały sezon, a na koniec jeszcze musi się zmobilizować na kolejne dwa mecze, od których tyle zależy?

- Grając w Gorzycach, zawsze w sumie graliśmy o utrzymanie. Raz za trenera Zielińskiego co zajęliśmy spokojnie bodajże dziewiąte miejsce. Później non stop była walka o utrzymanie do ostatniego meczu. To był taki klub jak z "zaścianka", wioska na którą nikt nie chciał przyjeżdżać - taka byłą wtedy sytuacja. Baraże na pewno nie były przyjemne, bo po pierwsze wiązało się to z krótszymi wakacjami, a po drugie to ogromne nerwy i adrenalina.

Te baraże były dla was wyjątkowo stresujące i pechowe.

- W Radomiu przegraliśmy z Radomiakiem 1:3. U nas wystarczał nam wynik 2:0 i taki mieliśmy, ale taka jest piłka. Pamiętam do dzisiaj, po rzucie wolnym z prawej strony po faulu Tomka Szmuca, który też grał tutaj w Ostrowcu swego czasu. Dośrodkowanie, ktoś tam nie pokrył, jeszcze bramkarzowi piłka po rękach poszła i wpadła do bramki - dramat. Ciężko było, bo w takiej sytuacji człowiek nawet nie wie co ma myśleć. Głowa w dół, ściągasz koszulkę, idziesz do szatni i nie wiesz czy płakać, czy co robić. Od tamtej pory piłka w Gorzycach się posypała. Wcześniej sponsorem był zakład i dużo zależało od dyrektora tego zakładu. A że zmieniali się często. Wtedy akurat przyszedł człowiek, który tego nie lubił i przestał dawać pieniądze na klub. Klub wzięła w swoje ręce Gmina i po prostu nie stać ich było na nic. Zaczęli grać młodzi chłopcy. Ja grając jeszcze to ostatnie pół roku w Gorzycach zacząłem już pracę w szkole. Postanowiłem wtedy, że nie będę nigdzie dalej szedł, tylko wziąłem w Sandomierzu młodzież do trenowania z juniorów młodszych, oraz grałem w Wiśle.

Później wróciłeś do Wisły.

- To był okres kiedy Tomek Dymanowski był trenerem. Ja miałem mu pomagać. Paru chłopaków przyszło z Gorzyc do grania. Pojawiła się w Sandomierzu iskierka, że będzie lepiej. Ale klub przestał płacić pieniądze, chłopaki nie chcieli grać na takich zasadach i wszystko nie trwało nawet pełnej rundy i się rozsypało.

Ale wtedy trafiłeś do KSZO i to za sprawą "menagera" Dymanowskiego?

- To było tak, że Tomek powiedział, że rezygnuje z tego klubu i będzie czegoś szukał. Nawet chyba rozmawialiśmy tak, że jakby się udało gdzieś znaleźć klub do trenowania, to razem byśmy to robili. Wyszło tak, że Tomek wrócił do Ostrowca. Ja zostawałem w Sandomierzu i nawet już nie myślałem, że pogram gdzieś jeszcze normalnie w piłkę, bo w Sandomierzu, to już była bardziej zabawa. Szlo się w tą niedzielę tak, jakby się miało pograć pod blokiem. I w pewnym momencie, kiedy ja pojechałem na wakacje z rodziną, zadzwonił do mnie Tomek i spytał, czy bym nie chciał przyjść do KSZO. Tylko musiałem przyjechać na sparing. Kolidowało to moim planowanym przyjazdem, bo musiałbym wrócić minimum dwa dni wcześniej. Później skontaktował się jeszcze Janusz Jojko i obiecałem, że postaram się wrócić na sparing. Wróciłem na godzinę szóstą, a bodajże o godzinie dziewiątej był sparing. Praktycznie ledwo widziałem na oczy po podróży. Do tego przez pół roku prawie nic nie robiłem, bo treningów jako takich w Sandomierzu już wtedy nie było. Pamiętam, że było ciężko, bo w pierwszym sparingu miałem zagrać 45 minut, a mnie w 40 minucie skurcze złapały. Ale udało się. Tomek jeszcze przy rozmowie z Prezesem, którym był wtedy Sławomir Krawiec powiedział, że daje sobie głowę obciąć, że pomogę tej drużynie. No i tak wyszło. Zaczęło się od ciężkiej pracy, najpierw w drugiej drużynie sześć czy siedem meczy, ciężko było wyrównać, doprowadzić się do że tak powiem stanu używalności. I od tej pory Tomek chodzi za mną i mówi, że jest moim menagerem (śmiech).

Tomasz Dymanowski głowy jednak nie stracił.

- Ja jeszcze pamiętam taką sytuację, jak graliśmy gdzieś w drugiej lidze, gdy Tomek był w Stalowej Woli. Nie znałem się wtedy z nim, tyle co z jakichś rozmów słyszałem, bo w Gorzycach też grali chłopaki ze Stalowej. Były takie mecze, kiedy się kłóciliśmy na boisku ze sobą. Rozmawiałem z Tomkiem kiedyś o tym, ale on mówi, że tego nie pamięta, jak walczyliśmy przy jakimś rogu i wyzywaliśmy się, bo to norma (śmiech).

Świat jest mały. W tym momencie jesteśmy kumplami.

Dla KSZO strzeliłeś jedną bramkę. Pamiętasz co to był za mecz?

- Szkoda że tylko jedna, bo okazji do strzelenia było więcej, ale ja nigdy dużo bramek nie strzelałem. Chociaż swego czasu byłem napastnikiem. Nie grałem na środku pomocy, tylko albo z boku, albo jako napastnik. Przekwalifikowany zostałem w Sandomierzu, bo nie było tam innego człowieka, który mógłby zagrać w środku, więc ja musiałem grać. Tak zarządził trener Dymanowski - to on mnie przekwalifikował i trzeba było grać (śmiech). Może ze względu na wiek, tak się stało. Kiedyś jeszcze w Gorzycach udało mi się sześć czy siedem bramek strzelić w rundzie za trenera Motyki.

Dla KSZO strzeliłem bramkę w meczu z Hutnikiem Kraków. Po rzucie rożnym przeciwnika poszła kontra. Udało mi się przebiec pół boiska, strzeliłem po krótkim rogu i wpadło.

Jesteś typem zawodnika, którego mało widać na boisku, ale widać efekty twojej pracy.

- Tak też mówią trenerzy, jak z nimi rozmawiam, że to taka niewdzięczna rola. Ja nigdy nie lubiłem grać w defensywie. Zawsze lubiłem dużo biegać. Mnie męczy stanie - jeszcze (śmiech). Nie wiem ile jeszcze to potrwa, bo wiek już swoje robi, ale lubię biegać i parę lat już się tą piłkę kopie i ciężko bez niej będzie, ale już nad tym myślę pomału, bo ten czas nadchodzi. Trenerzy póki co oczekują ode mnie, żebym był wszędzie i staram się to robić. Wiadomo, że są lepsze i słabsze mecze. Myślę, że na razie nie jest najgorzej. Choć w tym momencie jest źle, bo nogi są strasznie ciężkie.

Trener Wojno daje wam w kość na treningach?

- Jest ciężko, ciężej niż za trenera Wiśniewskiego. Są inne treningi, jest dużo siły i w sumie to nie pamiętam, żeby tak przez miesiąc czasu po dwa razy dziennie trenować. Były obozy, ale to dwa, trzy tygodnie gdzieś się ciężej popracowało, a teraz mamy ciężkie treningi na miejscu. Ale po to się to robi, żeby to dało efekty.

W drużynie uchodzisz za głównego żartownisia?

- To nie jest tak do końca. Tak się utarło, bo rzeczywiście w pewnym momencie zaczęliśmy sobie robić jakieś kawały, ale z drugiej strony, wyobraźcie sobie cały miesiąc, codziennie dwa razy dziennie treningi, dwudziestu paru chłopa cały czas razem. No i jakoś tak wyszło. Z ludźmi, którzy nie znają się na żartach pewnie byśmy sobie takich kawałów nie robili. Zebrała się jakaś fajna ekipa, która nawet dzisiaj, Dymkowi postawiła głowę Rumcajsa, tylko jeszcze nie zdążyła go ubrać w strój bramkarski zanim przyszedł (śmiech). Niestety wszedł za wcześnie, ale uśmiechnął się, rzucił Rumcajsa w kąt. Teraz to już wszystkim jakoś w krew weszło. Zaczęło się od jakichś głupich bzdur, nawet już teraz nie pamiętam jakich. Najśmieszniej było, jak schowałem Brasilowi kurtkę z kluczami, a on tak spieszył się do domu, że nawet nie wiedział, że przyszedł w kurtce. Szukał tylko kluczyków. Jakbyśmy mu położyli kluczyki, to by je wziął i pojechał do domu. Choć gdy kupił sobie nowe buty, a ja mu je podpisałem na podeszwie, to się trochę zdenerwował. W tym momencie jest tak, że naprawdę nie wiadomo w którym momencie czego się można spodziewać. Są różne kawały, nawet u masera się zdarzają. Wszędzie trzeba teraz uważać.

Ciągle jest tak wesoło?

- W tej chwili to tak trochę zbastowaliśmy z tymi kawałami, chyba ze względu na zmęczenie organizmu. Ale oczywiście odbijemy to sobie (śmiech), bo z pewnością nie będzie tak, że będziemy siedzieli smutni w szatni, ponieważ sam fakt, że muzyka gra to za mało.

Może opowiesz o swojej "lidze żartów"?

- Hmm, a właśnie, że się przyznam (śmiech). Kanar nie wie, że narysowałem mu brzydką rzecz na ortalionie - tego nie wie, bo oczywiście się nie przyznałem. Stwierdził, że niezły "..." namalował tego "..." (śmiech). Powiedzieli mu, że to ja zrobiłem i się zemścił używając... oliwki i niech reszta pozostanie milczeniem… (śmiech). Zadzwoniłem też kiedyś do Persiego i powiedziałem, że jest mi potrzebny klej, bo muszę sobie buta skleić. Kupiło dziecko klej, a ja tym klejem przykleiłem mu jego buty do chodzenia.

Z młodzieżą idzie łatwiej?

- Zdecydowanie łatwiej jakoś wkręcić młodzież. Oczywiście wszystko co się dzieje, to pierwsze podejrzenie zawsze pada na mnie (śmiech). Stasiowi na przykład chłopaki włożyli jajko do buta. Chłopak wkładał obuwie na trening i... niespodzianka. Chłopak miesiąc moczył tego buta pod prysznicem, pod kranem, bo śmierdziało to strasznie. Dopiero teraz zaczął w tych butach trenować. Ale to nie ja włożyłem (śmiech).

Ale koledzy ci się odwdzięczają?

- Ja też nie jestem oszczędzany. Ostatnio spięli mi kłódką ubrania. Przy samochodzie to non stop mam coś zrobione - podniesione wycieraczki czy coś w tym stylu.

Do czego ci służy lewa noga?

- Do wysiadania z tramwaju (śmiech). Z moją lewą nogą jest różnie - czasami pomaga, czasami nie. Ale raczej przeszkadza, no chyba, że mówimy o bieganiu, bo przy tym akurat się bardzo przydaje. Zdecydowanie wolę prawą, bo chyba z lewą gdzieś mnie trenerzy zaniedbali. Tak jak się śmieją, że w siatkonogę nie potrafię grać.

Twoje mocne strony?

- Trenerzy zawsze uważali, że jestem szybkościowcem. Trochę tej szybkości mi może jeszcze zostało, choć na pewno nie jest to tak jak było wcześniej. Ja bardzo lubię walkę na boisku i nienawidzę przegrywać. Każdy z nas jest inny. Po przegranym meczu na przykład Kanar ma dużo do powiedzenia, bo on taki jest. Tę swoją frustracje od razu z siebie wyrzuca, a ja nie. Ja się zamykam i nic nie mówię, choć jestem totalnie zdenerwowany. Nie wiem, może wytrzymałość.

W takim razie jak odreagowujesz w czasie wolnym?

- Tego czasu nie jest za wiele. Teraz to powiem szczerze, że lubię jeździć samochodem, bo jakiś azyl w tym czuję. Wracam do domu około 20-21 i za bardzo nie ma czasu na nic. Włączam czasem film, albo czytam jakąś książkę i potem kładę się spać. Zdecydowanie doba powinna być dłuższa. Szczególnie styczeń tak ciężko odczuwam. Naprawdę trzeba się sprężyć, żeby to wszystko pogodzić. Gdyby nie pomoc ludzi, z którymi pracuję, to nie dał bym rady. Za to jestem im bardzo wdzięczny. Nawet jeśli zaistnieje sytuacja, że musze opuścić trening to tę jednostkę muszę sam odpracować.

Masz kibiców w swoich uczniach?

- Dzieci w szkole interesują się tym co robię. Ja dodatkowo jeszcze mam wychowawstwo w II klasie, więc śledzą to co się ukazuje w gazetach czy internecie. Na godzinie wychowawczej często rozmawiamy o piłce nożnej.

Jakie jest zainteresowanie sportem dzieci?

- U mnie w klasie to w ogóle mało kto ma ze sportem aktywnie coś wspólnego. Dzieci teraz ogólnie trzeba ciągnąc do sportu, więc nie jest lekko. Na pewno jest różnica i to bardzo duża, jeżeli chodzi o porównanie tych czasów kiedy ja byłem w szkole, a tym co jest teraz. Różnica jest ogromna. Ja pamiętam, że po szkole zaraz był trening, potem SKS, później się szło do domu. Oczywiście pod blokiem też trzeba było poganiać za piłką. Dramatem było jak się przychodziło do szkoły, a tu się okazywało, że WF-u nie ma. Teraz są komputery, jest Internet i myślę, ze to dużo zmieniło.

Twoja pierwsza koszulka, buty piłkarskie?

- Pierwsza koszulka to była "2", bo ja grałem wtedy na prawej obronie. Choć jeszcze jako chłopak z podstawówki no to oczywiście jak większość grałem z "10". Pierwsze buty dostałem od kolegi. Nie dość, że były za duże, to jeszcze ze względu na to, że chłopak grał dużo na asfalcie to praktycznie nie miały pod spodem korków i już były tak złochane, że wychodziły takie gwoździki z nich. Ale były ze skóry, bo on dostał je gdzieś od siostry z zagranicy. To właśnie były pierwsze buty w jakich zagrałem mecz w Wiśle. Ślizgałem się w nich niemiłosiernie, ale to była skóra i wyglądały (śmiech).

Wolisz mecze u siebie czy na wyjeździe?

- Ja osobiście wole mecze u siebie. Przede wszystkim atmosfera jest zdecydowanie inna i zawsze tak miałem, gdzie bym nie grał. Być może ze względu na znajomość terenu, ale szczególnie atmosfera, zwłaszcza jeśli chodzi o Ostrowiec, bo ciężko powiedzieć o atmosferze w Gorzycach, chociaż nie można było narzekać, gdyż chłopaki dopingowali nas jak tylko mogli. Najgorsze tam były wyzwiska, bo trybuny małe i wszystko słychać. Tutaj jest inaczej, bo ta akustyka stadionu jest inna. To już jakby koniec mojej przygody, więc się cieszę, że trafiłem właśnie tutaj.

W klubie doszło do zmiany na stanowisku Prezesa. Nowy Prezes chce przyciągnąć na stadion dużo kibiców.

- Zaszły w klubie pewne zmiany i oby było jak najlepiej. My jako piłkarze ze swojej strony zrobimy wszystko, żeby przyciągnąć ludzi na stadion. My nadal myślimy o awansie, tym bardziej, że uważam, że ekipę mamy dobrą, atmosfera w zespole jest rewelacyjna. Nawet niedawno na testach był kolega, który jak ja grałem w Gorzycach to się dobijał do drugiego zespołu i mówił, że właśnie atmosferę mamy super. I rzeczywiście tak jest, bo to widać, że twarze są uśmiechnięte, jeden drugiemu coś zrobi, ale właśnie to wszystko tę dobrą atmosferę buduje.

Ostatnio przed meczem doznałeś kontuzji łuku brwiowego. Jak to się stało?

- Ciężko wytłumaczyć jak to było z tym łukiem. Piłka była miedzy mną i Szymkiem - staliśmy metr od siebie. Każdy z nas myślał, że drugi odpuści, a tak się nie stało (śmiech). Ja jeszcze uciekałem z tą głową i trochę tego żałuję, bo poszedł łuk brwiowy, a tak to może byłby tylko guz na czole i nic poza tym. Ale lewy był to dla wyrównania prawy też (śmiech).

Wcześniej dokuczały ci jakieś kontuzje, czy kończyło się na drobnych urazach?

- Powiem szczerze, że mnie kontuzje jakoś zawsze omijały - odpukać. Raczej tylko jakieś "agrafki". Raz mi się przydarzyła tylko jakaś poważniejsza kontuzja i wtedy miałem pół roku przerwy. To było w czasie gdy byłem w juniorach starszych i jeździłem na mecze pierwszej drużyny. Wtedy była również druga drużyna i pamiętam, że pojechaliśmy z Tadziem Krawcem - który wtedy grał z nami - na mecz drugiego zespołu. Tam dostałem z kolana w łydkę i poszedł praktycznie całkiem mięsień i stąd te pól roku przerwy. Poza tym nic poważniejszego mi się nie przytrafiło. Jakieś skręcenia, czy cos to chleb powszedni dla piłkarza. Raz miałem problem z kolanem, ale to była kwestia tygodnia i wszystko było w porządku.

Łukasz Szymoniak grał już w KSZO pół roku temu, więc dobrze się znacie?

- Szymek był z nami pół roku temu, znamy chłopaka, już wtedy dobrze się wprowadził do zespołu. Cieszymy się z tego, bo na pewno nam pomoże w awansie, bo to podstawa.

Pamiętasz chłopaków z którymi teraz grasz z jakichś wcześniejszych meczów?

- Grając jeszcze w Gorzycach, nigdy nie grałem tutaj na stadionie w Ostrowcu. Raz wykluczyła mnie kontuzja, a raz kartki. Bardzo tego żałowałem. Dwa razy graliśmy z KSZO w Gorzycach, ale szczerze powiem, że nie mam za bardzo pamięci do meczów, twarzy. Kanar na przykład pamięta wszystko, każdą sytuacje z każdego meczu, bramki. Ja jestem w szoku jak to słyszę, bo często ciężko mi sobie przypomnieć nawet moją bramkę, a niektórzy pamiętają wszystko. Dymka pamiętałem, bo się z nim wcześniej posprzeczałem, ale tak żeby kojarzyć chłopaków z Ostrowca, kiedy graliśmy ze sobą to nie kojarzę. Z Łatą graliśmy swego czasu razem w Gorzycach, czasami dojeżdżał ze mną, zdarzało się, że i samochód mu pożyczałem, gdy nie zdążył na autobus, żeby wrócił do Ostrowca. Później jeździliśmy razem z Sandomierza. Brasil grał w Heko Czermno, kiedy graliśmy z nimi o wejście, nawet strzelił bramkę w Gorzycach, ale... i tak przegrał (śmiech).

Sam byłeś więc świadkiem, jak drużyny sprężają się na przyjazd na ostrowiecki stadion i mecz z KSZO.

- To na pewno motywuje i dlatego dla nas nie ma tutaj łatwych meczów. Jaki zespół by tu nie przyjechał, to ciężko się gra, bo są przede wszystkim kibice, światła i to robi bardzo duże wrażenie i to motywuje i wtedy się nie odpuszcza nawet metra boiska, dopóki starcza sił. Dlatego czasami łatwiej się gra na wyjazdach, choć ja osobiście wole grać u siebie.

Jako piłkarze dość dużo podróżujecie.

- Wiadomo, że dużo się jeździ, a im wyższa liga, tym te wyjazdy są dalsze. Dlatego też czasami wyjeżdża się dzień wcześniej, po to żeby się gdzieś przespać i zregenerować. Wyjście prosto z autobusu, choćby po czterogodzinnej jeździe, to się jednak odczuwa. Dlatego też często trenerzy uczulają, że pierwsze 15-20 minut, zanim się to wszystko nie zazębi to trzeba uważać, żeby gdzieś nie stracić bramki, takie trochę asekuracyjne granie.

Jak spędzasz czas w podróży?

- Na pewno zawsze się coś dzieje, choćby w autobusie. Ja akurat jak jedziemy gdzieś dalej, to lubię obejrzeć jakiś film. Czasami było tak, że jeździliśmy autobusem, w którym było video. No to sobie pomyślałem, że przecież brat ma na strychu jakieś pozostałości kaset, stare filmy typu "Jak rozpętałem II wojnę światową". Poszedłem więc do niego, nabrałem kaset, przyjechał autobus... w którym było DVD (śmiech). Czasem poczytam więc jakąś gazetę. Książki w autobusie raczej nie, chociaż lubię czytać. Ostatnio udało mi się przeczytać "Kod Leonarda da Vinci" i "Anioły i demony". Lubię książki tego typu, inne raczej mnie nie interesują.

A jakie tytuły prasowe czytasz?

- Przegląd Sportowy - prawie codziennie. Kupuję, gdy jadę do szkoły. Oczywiście, że lubię przeczytać o sobie coś miłego. Po meczach kupuje się gazety, czyta opinie, choć jak mecz mi nie wyjdzie, to nawet staram się nie kupować gazet, bo nie chcę się denerwować (śmiech).

Co robisz przed meczem, tuż przed wyjściem na murawę?

- Ja przed meczami się nie golę, ale to akurat ma chyba większość chłopaków. Jakichś specjalnych rytuałów nie mam, ale jak mi wyjdzie mecz, to staram się na drugi ubierać w ten sam sposób co na poprzedni. Czyli przypominam sobie, czy zakładałem najpierw prawego, czy lewego buta i staram się to powtórzyć. Jak mecz nie wyszedł, to wtedy staram się coś zmienić w tej kolejności. Oczywiście nigdy nie zakładam najpierw butów, a potem getry (śmiech). Generalnie, staram się, żeby wszystkie mecze wychodziły, no ale czasem, tak jest, że coś nie wyjdzie i żeby nie wiem co zrobić, to nie idzie. Ja z natury jestem taki, że nie lubię odpuszczać.

Komentarze (0)