Igor Lewczuk: Nie straciłem jeszcze nadziei, że wyjadę z kadrą na Euro

WP SportoweFakty / Tomasz Madejski / Tomasz Madejski/WP SportoweFakty
WP SportoweFakty / Tomasz Madejski / Tomasz Madejski/WP SportoweFakty

Z ulubioną Jagiellonią Białystok rozstał się w bardzo nieprzyjemnych okolicznościach. Gdy wydawało się, że przeżywa wielki kryzys, odżył. Dziś w Legii Warszawa, Igor Lewczuk jest jednym z lepszych ligowych obrońców i kandydatem do gry w kadrze.

WP SportoweFakty: Ostatni czas to dla pana fenomenalny marsz na górę, gdzie jednak czekał mocny cios. Stracił pan szansę Euro 2016?

Igor Lewczuk:
 Dlaczego? Tego jeszcze nie wiadomo. Pytanie należy kierować do selekcjonera. Nie wyszedłem na boisko, więc nie zostałem sprawdzony.

Co się właściwie stało?

- To zupełny przypadek, na który nie miałem żadnego wpływu. Zjadłem normalne śniadanie, wypiłem sok marchwiowy i zaszła jakaś przypadkowa reakcja. Nagle na twarzy pojawiła się opuchlizna.

Wykluczająca możliwość gry?

- Lekarze tak zdecydowali, więc musiało tak być. Miałem mocno ograniczoną widoczność.

Nie poznał się pan w lustrze?

- Dziwna sprawa. Wszedłem do pokoju, usiadłem z laptopem, zaczęły mnie swędzieć oczy, trochę łzawić. Zacząłem trzeć, ale nie przechodziło. W lustrze zobaczyłem, że coś jest nie tak. Ale wciąż byłem w stanie siebie rozpoznać. Poszedłem do lekarza, Jacka Jaroszewskiego, który dał mi odpowiedni lek. Ale opuchlizna nie schodziła, wręcz odwrotnie. W pewnym momencie trochę się przestraszyłem, moje oczy wyglądały jak piłeczki pingpongowe.

Moment strachu?

- Trudno powiedzieć, pierwszy raz w życiu spotkała mnie taka sytuacja. Wiem, że na pewno jestem uczulony na orzechy laskowe, więc ich nie jem. Potem ktoś mi powiedział, że to połączenie dwóch składników. Z jednej strony ten okres jest fatalny dla każdego kto ma uczulenie na brzozę i olchę, z drugiej strony ten sok marchwiowy.

Liczy pan na kolejną szansę od Nawałki?

- Oczywiście, a jaki polski piłkarz nie liczy?

Skąd się wziął w ogóle Igor Lewczuk na szczycie polskiej piłki? Był pan solidnym ligowym piłkarzem, nagle jest jednym z najlepszych obrońców w kraju, kandydatem do gry w kadrze narodowej. A przecież mówimy o zawodniku, który ma 31 lat.

- Trzydzieści! (Lewczuk ma urodziny 30 maja - red.). Czasem zawodnik łapie wyższą formę dzięki trenerowi, dzięki jakiejś zmianie.

To co się zmieniło?

- W sumie nic. Fizycznie i mentalnie czuję się tak samo. Na pewno w Bydgoszczy złapałem dużo luzu u trenera Tarasiewicza.

W każdym razie wszedł pan na szczyt polskiego ligowego futbolu, a zaczynał w biednym Hetmanie Białystok, gdzie liczył się głównie boks, a piłka nożna była raczej sportem okazyjnym.

- W Hetmanie żyliśmy oczywiście marzeniami, jak wszędzie młodzież, ale racjonalnie raczej nic z tego nie mogło wyniknąć. Graliśmy bo to było nasze hobby. Jak studiowałem na AWF-ie w Warszawie, dojeżdżałem co tydzień na mecze, bez treningów. Lubiłem ten stadion, tę drużynę. Ale Hetman to taki klub, w którym było niezłe szkolenie młodzieży i zawodnicy marzyli o tym, by wypatrzyła ich Jagiellonia.

A pana wypatrzył Znicz.

- Tak, Andrzej Blacha był wtedy wykładowcą na AWF, miałem z nim zajęcia. Zobaczył, że umiem prosto kopnąć piłkę, więc gdy przeszedł z Hutnika do Znicza zadzwonił do mnie. Spakowałem dwie torby, wsiadłem w pociąg. Dwie przesiadki, kilka kilometrów na piechotę i znalazłem się w Janikowie. Zagrałem i zostałem na obozie. W sumie zbieg okoliczności. Jeśli nie idziesz powoli po szczeblach i nikt cię nie zauważy, musisz wsiąść do "odpowiedniego pociągu".
[nextpage]Dziś, patrząc na miejsce, w którym pan jest, można nazwać pana człowiekiem sukcesu. Ale przecież mogło być zupełnie inaczej. Nawet powinno. Choćby pamiętna sytuacja z Arisem Saloniki.

- Zostałem zdjęty z boiska w pierwszej połowie i straciłem miejsce w Jagiellonii…

Tak zwana "wędka", czyli upokorzenie dla piłkarza.

- Pierwsza sytuacja była taka, że ktoś stracił piłkę, a ja robiłem wślizg i faulowałem. Rzut karny. W drugiej sytuacji asekurowałem stopera, piłka poszła na skrzydło i padła bramka. Ktoś powie: "Zawalił dwie bramki". Zostałem zdjęty z boiska, wtedy byłem wściekły, ale z perspektywy czasu mam podejście: "Takie sytuacje się zdarzają, trener podejmuje decyzję".

Zdjęcie zawodnika z boiska przed przerwą to uderzenie w głowę...


- Patelnią, z teflonem. Jest wtedy takie pomieszanie uczuć, irytacja, zrezygnowanie. Czułem, że zawiniłem, ale byłem wściekły. Nic nie powiedziałem. Usiadłem na ławkę wściekły na cały świat. Dziś zrobiłbym tak samo, ale inaczej bym myślał. "Zawaliłem i tyle". Byłbym zły na siebie. Szkoda, ale to były pierwsze mecze Jagiellonii w pucharach, była "wielka pompka" i tak wyszło. Ktoś musiał zapłacić. Straciłem miejsce w drużynie.

Ale wtedy nie myślał pan, że kiedyś będziemy się z tego śmiali. Dziś chyba jest ten moment.

- Tak, zostało to z tyłu. Doświadczenie procentuje, zwłaszcza jeśli chodzi o te pozaboiskowe sprawy. Skóra staje się twardsza. Ale jak mówię, trener podejmuje decyzje.

Zabrzmiało jak z podręcznika dyplomacji.

- Ale taka jest prawda. Owszem, byłem zły, ale nic nie powiedziałem. Trener odpowiada posadą, więc na nim jest spora odpowiedzialność. Ma prawo do ostrych decyzji.

Ale dla pana zaczęły się męki. Jagiellonia, klub, o którym marzy każdy chłopak w Białymstoku, pożegnał się panem dość brutalnie. Nic nie boli jak wielkie rozczarowanie miłosne.

- Z czasem zdążyłem się na to przygotować. Klub chciał, żebym poszedł na wypożyczenie do Gliwic, ale jednocześnie przedłużył kontrakt z Jagiellonią.

A pan wybrał wypożyczenie, ale bez przedłużania kontraktu i zaczęły się dziwne telefony.

- Nie zaprzeczę, ale nie ma sensu do tego wracać.

Może jednak? Konkretnie dzwonił Wiesław Wołoszyn, sponsor Jagiellonii, który trochę w pana zainwestował i był wściekły. O ile wiem były prośby, groźby, nawet bardzo ostre.

- Nawet nie wiem, jak mógłbym to zachowanie skomentować. Ale cóż… w Chorzowie odżyłem. Grałem regularnie, doszliśmy do finału Pucharu Polski, zdobyliśmy wicemistrzostwo kraju. Prawie zawstydziliśmy całą polską piłkę. Graliśmy na totalnym luzie, chcieliśmy po prostu uniknąć strefy spadkowej, a co więcej to nasze. Pięliśmy się do góry i w pewnym momencie zorientowaliśmy się, że "grozi nam" mistrzostwo Polski. Ale nikt cały czas nie myślał na zasadzie "co się stanie jeśli nie zdobędziemy tytułu" tylko raczej na zasadzie "ale będą jaja, jeśli wygramy".

Nie udało się, ale prawdziwe jaja były gdy zmierzyliście się z Viktorią Pilzno.

- 0:7 w dwumeczu, ale to był świetny zespół. Pokonali Atletico Madryt w grupie, rozjechali Bate Borysów. Ruch Chorzów to był super klimat. Skłamałbym mówiąc, że nie było zaległości i tak dalej, ale cały ten klimat, otoczka, kibice, to były piękne chwile, które gdzieś tam wszystko rekompensowały. Nie było tak, żebyśmy musieli sobie pożyczać na chleb, raczej wszystko staraliśmy się obrócić w żart. "Przelew jest na rondzie, krąży" albo "księgowa zapomniała wcisnąć enteru, a w weekend i tak banki zamknięte".

Chłopcy z Polonii Bytom śmiali się, że Damian Bartyla, prezes klubu, zapewniał ich, że już miał wcisnąć enter, ale wtedy komputer został zaatakowany przez tajemniczy wirus.

- My też jak usłyszeliśmy, że przelew poszedł, to dopytywaliśmy "Ale na pewno?". "No jasne, przecież bym pana nie okłamał". Potem siedzisz jak dureń i odświeżasz stronę. Krążył kilka miesięcy, ale fakt faktem w końcu doszedł.

A my tu sobie teraz siedzimy w loży honorowej na jednym z ładniejszych obiektów w Polsce. Co za odmiana.

- Tego nie przewidziałem. W Zawiszy dobrze mi szło, nawet bardzo, ale przecież byłem prawym obrońcą. A Legia miała Brozia i Beresia (Łukasza Brozia i Bartka Bereszyńskiego - red.). Dlatego raczej ten kierunek wydawał mi się nierealny, ale dostałem sms od prezesa Osucha "Ja się dogadałem, teraz twoja kolej".
[nextpage]Legia to dla wielu piłkarzy marzenie ale też ryzyko. Pierwszy z brzegu przykład to Michał Masłowski, świetny piłkarz, który nie może się odnaleźć. Legia zna wiele takich historii, Warszawa jest specyficzna.

- Na pewno to miejsce, gdzie cały czas jest duża presja. Nie wyjdą dwa, trzy mecze i zaczyna się to mocno odczuwać. Jak wszędzie, niektórym się udaje się z tym poradzić, niektórym nie. Trener Tarasiewicz mówił nam zawsze: "Róbcie to co robiliście przed swoim dobrym meczem". Człowiek wmawia sobie, że skoro wszystko skopiował to mecz się uda. I robi wszystko, żeby tak było. Gorzej jeśli nie wyjdzie, pojawia się problem. Raz tak miałem, ale potem uświadomiłem sobie, że jednej rzeczy zapomniałem. Aha, no tak, teraz wszystko jasne.

To jakie są te przesądy?

- Kiedyś w Białymstoku wchodziłem przed meczem na boisko i krążyłem po tych strefach gdzie miałem grać. W końcu trener Probierz wziął mnie na bok i powiedział: "Ogarnij się, przestań łazić, skoncentruj się na grze". Mam masę przesądów. Od wejścia prawą nogą na boiska do takich, że nie pogadamy o nich publicznie.

Ale…

- Proszę nie nalegać! Krótko powiem: "Wszystko co pomaga, choćby była najgłupsze, jest dobre".

Legia cały czas jest faworytem do mistrzostwa?

- Wszyscy tak mówią. Uważam, że Legia ma najmocniejszy skład, że może przegrać tylko sama ze sobą.

Tak było w poprzednim sezonie.

- Tak można powiedzieć. Nie myślimy o tym. Oczywiście pamiętamy o tym, ale tylko jako o nauczce. Ja byłem do końca przekonany, że się uda. Wiadomo, że nadzieja umiera ostatnia.

Naturalnie tak, ale zabić ją mogła choćby głośna sprawa kibiców Górnika, którzy zmusili piłkarzy, żeby przegrali z Lechem.

- O ile to jest prawda…

Raczej nikt w to dziś nie wątpi.

- Nie możemy mieć do nikogo pretensji. Tylko do nas samych. Ale często się słyszy, że od tamtego czasu nad Górnikiem wisi jakaś klątwa. I to chyba tak jest.

Rozmawiał Marek Wawrzynowski

Barcelona, Real i Atletico walczą o tytuł mistrza Hiszpanii! Zobacz mecze tej emocjonującej batalii NA ŻYWO w Eleven w sobotę, 30 kwietnia. SPRAWDŹ, gdzie oglądać kanał

ZOBACZ WIDEO Francuzi obawiają się zamachów? "Nie jesteśmy gotowi na Euro"

Źródło artykułu: