Zarówno zwolennicy i przeciwnicy mają w tym sporze kawałek swojej racji. Z jednej strony, naturalizacja zawodników w wielu innych krajach stała się czymś zupełnie normalnym (Portugalia, Francja, abstrahując od ich przeszłości kolonialnych). A poza tym skoro piłkarz utożsamia się z tym narodem, czuje się jego obywatelem i chciałby tę przynależność prawnie zalegalizować, to dlaczego nie ma prawa tego uczynić, a w konsekwencji ten kraj reprezentować? Sceptycy pomysłu mówią: Polakiem jesteś tylko wtedy, kiedy nim jesteś, a nie kiedy nim chcesz być. Kiedy płynie w tobie polska krew, znasz kulturę, język oraz obyczaje tego kraju. Tak - bez dwóch zdań obie strony w tym konflikcie mogą faktycznie posłużyć się merytorycznymi argumentami.
Problem polega na tym, na ile w obecnej sytuacji, gdy naturalizacja powoli staje się u nas czymś na porządku dziennym (a w środowisku rodzi pewien niesmak), na ile tolerancji w takich okolicznościach można sobie pozwolić. To, w jakim stopniu Roger czuje się Polakiem, łatwo zaobserwować; łatwo też zwrócić uwagę, jak często i jak płynnie nasz nowy obywatel udziela wywiadów w języku polskim dla mediów lokalnych i ogólnokrajowych. Nietrudno byłoby także zweryfikować, czy Roger wie, w którym roku miała miejsce bitwa pod Grunwaldem, jak się nazywał koń Piłsudskiego i kto napisał "Ogniem i mieczem".
Drugi problem, jaki się pojawia, to jak chociażby ten po meczu z Walią. Spotkanie przyprawiało o mdłości, a na trzeźwo doprawdy nie szło na to patrzeć. Do momentu, aż ni stąd, ni zowąd nasz brazylijsko-polski pomocnik strzelił gola i wprawił wszystkich znudzonych i zniechęconych w incydentalną tego wieczoru radość. Wtedy (już nie pierwszy zresztą raz) pojawił się dylemat: czy Roger powinien grać w reprezentacji, czy nie powinien?
Jedno jest pewne - z Rogerem źle, a bez Rogera też niedobrze.