- Zapamiętajcie sobie to nazwisko: Oziemczuk. To będzie kiedyś wielki piłkarz - oceniał sylwetkę młodego napastnika Bogusław Kaczmarek.
Mówiono o nim złote dziecko i wróżono wielką karierę. Miał wszystko, o czym inni na jego miejscu mogli tylko pomarzyć: wielki potencjał, duże pieniądze i wolność wyboru klubu, którego barwy chciał reprezentować. Co więc stanęło na przeszkodzie temu młodemu snajperowi w zrobieniu międzynarodowej kariery? Alkohol, zbyt hulaszcze życie, zawrotne zarobki jak na tak młodego chłopaka? A może nieodpowiedni ludzie, którzy nie potrafili pomóc 17-letniemu wówczas chłopakowi odnaleźć się w nowej rzeczywistości?
[ad=rectangle]
Anna Irma Stelmaszek: Mając 17 lat zadebiutowałeś w polskiej ekstraklasie jako gracz Górnika Łęczna. Kto odkrył twój talent? Bogusław Kaczmarek wprost wypowiadał się na łamach prasy, że stanowi ojca Twojego sukcesu.
Kamil Oziemczuk: Wiele osób w tamtym okresie dostrzegło mój talent i próbowało popchnąć moją karierę do przodu. Takich przybranych ojców, którzy pomagali mi wypłynąć na piłkarską powierzchnię miałem kilku. Najbardziej jestem wdzięczny Jackowi Zielińskiemu, który otoczył mnie opieką i wprowadził do pierwszego zespołu, ale niestety nie dane mu było dalej prowadzić zespół Górnika. Później byłem pod skrzydłami "Bobo" Kaczmarka i pod jego okiem rozwijałem swoje umiejętności.
W zespole Górnika szybko dostrzegli twój potencjał. Podpisałeś kontrakt i zdaniem niektórych sodówka uderzyła ci do głowy. Czy to prawda, że wchodziłeś do lubelskich klubów i rozdawałeś 100 złotowe banknoty?
- (śmiech) Wiadomo, że wielu ludzi jest zawistnych i gadają głupoty. Nigdy nie zdarzyła mi się taka sytuacja. Z plotek, które o mnie krążą, można byłoby napisać książkę. Nigdy nie uważałem i nie uważam się za gwiazdę, choć niektórzy tak właśnie mnie określali.
Szkoleniowiec Górnika, wcześniej wspomniany "Bobo" Kaczmarek uważał cię za nieoszlifowany diament. - Chłopak robi postępy, chce się uczyć. Na jego plus warto zapisać dynamikę i grę głową. Jeszcze trochę pracy przed nami, ale Kamil to ciekawy materiał i nie szkoda czasu na jego obróbkę - tak trener podsumowywał twoje osiągnięcia. Czy nie czułeś w tamtym okresie presji, że musisz być najlepszy?
- Szczerze mówiąc, to liczyłem, że trener Kaczmarek faktycznie da mi szansę pokazania się w zespole, lecz rzeczywistość okazała się inna. W debiucie zagrałem zaledwie 40 minut. Dopiero za trenera Kubickiego zacząłem grać systematycznie. Czułem wtedy, że jestem w gazie i nic mnie nie powstrzyma. Młodość mnie nakręcała. Byłem w swoim żywiole. Może podczas występu na Legii odczułem lekką presją i nogi same się uginały (uśmiech).
No właśnie, na horyzoncie pojawiła się także perspektywa występów w barwach Legii Warszawa...
- Faktem jest, że pojawiły się telefony w tej sprawie, ale nie było to nic konkretnego. Nie doszliśmy do porozumienia z władzami klubu i temat się urwał.
Twoja współpraca z francuskim managerem, Michael Thirym zaowocowała zainteresowaniem ze strony szkoleniowców AJ Auxerre. Górnik jednak długo nie zgadzał się na twój transfer. Dlaczego?
- Sam chciałbym to wiedzieć. Wszystko już było dogadane z prezesem, a za kilka dni była już inna rozmowa. Myślę, że to mój menadżer mocno naciskał i klub się w końcu zgodził. Thireremu bardzo zależało na moim transferze do francuskiego klubu. Sam także się cieszyłem, że zdobędę cenne doświadczenie i może uda mi się mocno rozwinąć skrzydła.
Wybrałeś ligę francuską, choć biły się o Ciebie kluby z Belgii, Szkocji czy Holandii. Byłeś także na testach w Górniku Zabrze i prawie sfinalizowałeś umowę ze Zniczem Pruszków. Mogłeś w tamtym okresie wybrzydzać do woli. Nie wolałeś jednak rozwijać się na "własnym podwórku"?
- To pytanie trzeba byłoby zadać Czarkowi Kucharskiemu. Nie chciałem ograniczyć się do gry tylko w Motorze Lublin. Moim celem był dalszy rozwój w klubach z wyższych lig. Czarek blokował mi drogę. Czułem, że nie chciał mnie wypuścić gdzieś dalej. Całe szczęście, że udało mi się wyjść z Motoru i szlifować swoje umiejętności w Górniku. Swój transfer załatwiłem sobie sam. Miałem dosyć matactw Kucharskiego. Poszedłem do trenera Tadeusza Łapy i wprost zapytałem, czy da mi szansę.
Po pojawieniu się w 2006 we francuskiej drużynie twój menadżer jednak zrezygnował z funkcji i zostawił cię samego w obcym środowisku. Co było tego powodem?
- Bo tak wyglądała jego polityka. Finansowa dodam. Najlepiej było wziąć z klubu pieniądze, wysłać młodego i niedoświadczonego chłopaka do zagranicznej ligi po czym zwiać z pieniędzmi. Na miejscu nie miałem praktycznie nic. Klub AJ Auxerre załatwił mi jedynie mieszkanie. Nie miałem nawet żadnego ubezpieczenia. Czułem się zagubiony i jednocześnie przerażony tą sytuacją. Po Thierym słuch zaginął, lecz była osoba, która w tamtym okresie dała mi duże wsparcie i udzielała pomocy medycznej.
Był to Polak, zamieszkały we Francji od 10 lat - Grzegorz Jakubowski. Bardzo pomagał takim młodym talentom jak ja odnaleźć się w tamtej rzeczywistości.
Jestem mu za to bardzo wdzięczny.
Wspominałeś, że baza treningowa, którą oferował francuski klub, znacznie różniła się od tej z Polski. Osiemnaście boisk treningowych, przy każdej grupie jest opiekun. - Tam się zupełnie inaczej pracuje z młodzieżą. A w tej chwili aspekt szkoleniowy jest dla mnie najważniejszy - mówiłeś wtedy polskim dziennikarzom.
- We Francji już od najmłodszych lat przygotowują dzieci i oswajają je z piłką. Funkcjonuje tam szkółka piłkarska, gdzie zawodnicy mają jedynie skupić się na piłce i nauce, zaś całą resztą zajmuje się klub. Piłkarze, którzy są zakwaterowani w internacie muszą już o 22 się tam zameldować i nie wolno im po tej godzinie wychodzić. W odróżnieniu od Polski, to trener tam tego wszystkiego pilnuje. Dba o edukację szkolną i formę sportową swoich wychowanków. Nie pozwala na jakieś wyskoki czy balowanie. Trzyma wszystko żelazną ręką, ale to jak widać na przykładzie francuskich zespołów procentuje.
Swego czasu porównywano cię nawet do Roberta Lewandowskiego. Miałeś te same atuty, co on, a jednak twoja praca w AJ Auxerre była mocno krytykowana. Ireneusz Jeleń zarzucał ci, że na treningi chodziłeś w kratkę i uważałeś się za wielkiego celebrytę.
- Pierwsze słyszę. Bardziej on jest celebrytą i w środowisku starał się za takiego uchodzić. Co do jego osoby to jeszcze dodam, że po pięciu latach przebywania we Francji nie zdołał nauczyć się języka, a mi zarzucał, że przyjeżdżając do AJ Auxerre powinienem już nim władać. Najlepiej biegle. Jeleń często robił z siebie nie wiadomo kogo. Z tego co słyszałem od Grzegorza Jakubowskiego, to Jeleń dostał ultimatum od trenerów. Jeśli się nie poprawi to nie będzie grał w zespole. To bardziej jemu odbiło po podpisaniu kontraktu niż mi. W tamtym momencie nie miałam jeszcze żadnych większych osiągnięć, by pozować na gwiazdę. Do Francji jechałem z zamiarem uczenia się od innych zawodników i nabywania doświadczenia. Jak widać było wiele osób, które tylko czekały , kiedy podwinie mi się noga. Do takich osób należał właśnie Ireneusz Jeleń. Widocznie uważał, że osiągnął już wszystko grając w reprezentacji Polski w 2006 roku i chciał pokazać kim to on nie jest wycierając sobie twarz moim czy innych nazwiskiem.
Z zespołu juniorskiego AJ Auxerre nie udało ci się przebić do seniorów. Czy było to spowodowane kontuzją, czy tak jak wyrażał się Bogusław Kaczmarek - nieprzygotowaniem do wyjazdu i słabą aklimatyzacją w nowym środowisku? Nie miałeś żadnego mentora, który, by ci pomógł?
- Nie, nie powiem tak. Trenowałem przy przy pierwszym zespole i dużo pracowałem. Podpatrywałem ich treningi i starałem się trzymać ten sam poziom. Zdarzyła się jednak fatalna w skutkach kontuzja Zerwałem wiązadła krzyżowe. Najgorsze było to, że zaprowadzono mnie do jakiegoś rzeźnika, bo lekarzem tego pana nigdy nie nazwę. Źle wykonał cały zabieg. Wyobraź sobie sytuację jak w czeskim filmie: po miesiącu rehabilitacji dowiadujesz się, że tak naprawdę nie miałeś zoperowanego wiązadła, a zdrową nogę! Dla mnie to był totalny szok. Musieli powtórzyć zabieg, który nie dawał mi szansy na szybki powrót do zdrowia nie mówiąc już o grze. Ten pseudodoktor zaprzepaścił moją szansę na dołączenie do pierwszego zespołu i pozostanie w klubie.
Więc jak słyszę, że alkohol czy hulaszcze życie odebrały mi szansę podbić europejski klub, to krew się we mnie gotuję. Naprawdę chciałem być dobrym i sumiennym sportowcem. Mogę szczerze powiedzieć, że w tamtym okresie nigdzie nie chodziłem i nie piłem alkoholu. Nawet po tej sytuacji z nieudanym zabiegiem - mimo lekkiego załamania psychicznego - chciałem dalej walczyć.
Po rozwiązaniu kontraktu z AJ Auxerre wróciłeś do klubu z Łęcznej, ale trener Kaczmarek był mocno niezadowolony twojej formy. Czułeś, że w Górniku Łęczna zaczyna brakować dla ciebie miejsca?
- Zastanawiam się co powiedzieć, bo nie jest to łatwe pytanie. Każdy kto przychodzi po długim okresie rehabilitacji to wie, że ciężko jest złapać dobrą formę. Z moją tendencją do nadwagi było mi bardzo ciężko powrócić do dawnej kondycji. Musiałem pracować dwa razy ciężej niż inni, by dojść do jako takiej formy.
Do tego dochodziły nieporozumienia z władzami klubu...
- Nie wiem czy wyszło to od trenera czy jak, ale prezes wiele razy dawał mi do zrozumienia, że jestem na cenzurowanym. Nie wiem absolutnie z czego to wynikało. Nie chce dochodzić jak to było naprawdę i wolę o tym jak najszybciej zapomnieć.
"Bobo" Kaczmarek twoje odejście do zespołu Orlęta Radzyń Podlaski określił słowami: Wylądował na piłkarskim śmietniku. Obecny szkoleniowiec zielono – czarnych, Jurij Szatałow stwierdził natomiast, że jako jedyny obijałeś się na treningach. Takie słowa zapewne bolą?
- Na treningu nigdy się nie obijałem i każdy to może potwierdzić. Moja słabsza forma wynikała - jak już wspomniałem - z dużych problemów zdrowotnych. Żeby udowodnić trenerowi Szatałowowi, że warto na mnie postawić, to trenując brałem końskie dawki tabletek przeciwbólowych, co prawie skończyło się dla mnie fatalnie. Serce nie wytrzymało takiej ilości środków niesterydowych i musiałem zwolnić. Przykro mi, że nie przekonałem do siebie trenera. Zrobiłem wszystko, by być w czołówce najlepszych. Pomimo kontuzji. Mam żal, że trener nie pozwolił mi pokazać swojego poziomu piłkarskiego. Wręcz czułem, że szuka okazji, by mnie wykluczyć ze składu. Co do słów "Bobo" Kaczmarka to mogę powiedzieć tylko jedno – jak ktoś mnie nie widział tyle lat to nie ma prawa wypowiadać się na ten temat. Sam nikogo nie oceniam. "Bobo" zapędził się w swojej ocenie i dziwi mnie, że w ogóle podejmuje temat, o którym w tym momencie nie ma zielonego pojęcia. To, co działo się ze mną przez ten cały okres, to pasmo różnych nieszczęśliwych splotów zdarzeń. Udało mi się wyjść jednak zupełnie na prostą i po tej nieszczęsnej kontuzji dojść do całkiem niezłej formy. U nas jest tak, że jak ktoś wyjeżdża próbować przebić się za granicą i podwija mu się noga to po powrocie jeszcze bardziej jest dobijany i upokarzany. Powraca by odbudować swoją formę, a tymczasem słyszy, że jest personą non grata w klubie. Polskie kluby nie szukają wśród swoich i nie stawiają na swoich. Szukają nie wiadomo gdzie i nie wiadomo czego. A przecież wielki potencjał może być także made in Poland (uśmiech).
Zostały przyjaźnie z dawnych lat? Sebastian Szałachowski czy Grzegorz Bronowicki rozwijali karierę w tym samym czasie, co ty. Drwiłeś trochę z kolegów, że zostają na polskiej służbie. Ale "Szałach" ciągle jest w formie, a Bronowicki wiedzie dostatnie życie na sportowej emeryturze. Jakbyś mógł cofnąć czas zmienić i decyzję, to również wyruszył byś na podbój Europy zamiast próbować osiągać sukces na polskich boiskach?
- Nie żałuję decyzji o wyjeździe. Była to dla mnie lekcja życia. Przekonałem się także na kogo można liczyć, a kto tylko udaje przyjaciela. Czy wykorzystałem swoją szansę? Ciężko powiedzieć... Dawne przyjaźnie na szczęście pozostały. Nie przypominam sobie, bym się z kogoś wyśmiewał. Podziwiałem także Piotrka, który w Legii prezentował fenomenalny poziom. Cały czas mam dobry kontakt z chłopakami. Nucę sobie czasami pod nosem słowa piosenki zespołu Perfect: -Tam przyjaciół kilku mam od lat (uśmiech).
Obecnie trenujesz z Avią Świdnik i czekasz na podpisanie kontraktu. Czy jest jeszcze szansa na twój powrót do piłkarskiej elity?
- Sam staram się sobie na to pytanie odpowiedzieć. Myślę, że wszystko jest możliwe, tylko trzeba dalej ciężko pracować nad sobą. Musi też ktoś mi zaufać i znowu we mnie uwierzyć. Mam nadzieję, że ktoś wyciągnie jeszcze do mnie pomocną dłoń, bo samemu, nawet grając dobrze w piłkę ciężko jest się przebić. Przez problemy z menadżerami, którzy zrobili ze mnie lenia, alkoholika i gwiazdę nie posiadam obecnie żadnego. Mam za to przyjaciół, którzy starają mi się pomóc w powrocie. Teraz nie ma prawdziwych menadżerów. Większość nie widzi zawodnika tylko chce na nim zarobić. Menadżerowie potrafią nie tylko pomagać w karierze, ale także ją totalnie pogrzebać. Co do Avii, to lada dzień kontrakt zostanie podpisany. Na razie tam będzie moje miejsce i będę starał się udowodnić, że wróciłem do dawnej formy. Myślę, że piłkarsko jestem gotowy grać w większości pierwszych zespołów.
Czy Kamil Oziemczuk przez te wszystkie lata się zmienił?
- Oj zmienił i to dużo (śmiech). W końcu się ustatkowałem. Mam dziewczynę, która bardzo mnie wspiera i zawsze mogę na nią liczyć. Jest dla mnie oparciem w każdym momencie i za to jej bardzo dziękuję. Teraz liczy się dla mnie tylko piłka i moja dziewczyna. Nic więcej. W końcu udało mi się być zupełnie spełnionym w związku, choć piłka i związek dwojga ludzi w tym momencie to niczym jedno: tu i tu daje od siebie 100 procent. I czuję, że ta piłkarska elita ciągle gdzieś tam na mnie czeka. Na pewno!