To był deser z podwójną bitą śmietaną - rozmowa z Markiem Sokołowskim, kapitanem Podbeskidzia

Podbeskidzie Bielsko-Biała po zapewnieniu sobie utrzymania w T-Mobile Ekstraklasie znajduje się na równi pochyłej. Górale nie wygrali już od pięciu spotkań. - Mierzyliśmy w 40 punktów zdobytych na koniec sezonu i jest na to szansa - mówi Marek Sokołowski, kapitan beniaminka.

Marcin Ziach: Fatalna seria Podbeskidzia trwa. Nie udało wam się jej przerwać w Zabrzu, choć okazje ku temu były.

Marek Sokołowski: Mieliśmy kilka piłek, które mogły odmienić losy tego meczu. Kluczowa była chyba ta Cohena, bo właściwie stanął przed pustą bramką i mógł zapytać się bramkarza gdzie uderzyć. Niestety trafił prosto w niego, a bramka wyrównująca pozwoliłaby nam na nowo uwierzyć, że ten mecz jest do uratowania. Nie wiem czy ten mecz byśmy wygrali, ale na pewno grałoby nam się łatwiej. Zaprzepaściliśmy jednak swoją szansę i po raz kolejny przegrywamy.

W ostatnich pięciu meczach zanotowaliście tylko jeden remis i aż cztery porażki. Co się dzieje z Podbeskidziem?

- Sami tego nie wiemy. Najgorszy jest moment utraty bramki. Nie umiemy wtedy odpowiednio zareagować, zebrać się do kupy i odpowiedzieć kilkoma groźnymi akcjami. Brakuje nam skuteczności, wyrachowania i zimnej krwi pod bramką rywala. Nie umiemy też przytrzymać piłki z przodu, żeby wyjść całą drużyną i spróbować zagrać atakiem pozycyjnym. Stale nad tym pracujemy, ale efektów na razie nie widać.

Może T-Mobile Ekstraklasę w Bielsku-Białej utrzymaliście za wcześnie i paraliżującą presją jest dla was... brak presji?

- Można gdybać, co by było gdybyśmy teraz dalej walczyli o utrzymanie w lidze. Ciężko powiedzieć, czy gdybyśmy teraz bronili się przed spadkiem, to nasza gra byłaby dużo lepsza. Wydaje mi się, że ten argument nie ma jakiegoś większego wpływu na naszą postawę. Być może trochę jednak jest tak, że niektórzy zawodnicy podchodzą do meczów z nastawieniem, że można grać w piłkę, ale nie trzeba wygrywać za wszelką cenę. W sporcie zawsze trzeba grać jakby najbliższy mecz miał być kluczowy. A nam tego brakuje.

Robert Kasperczyk już was nie oszczędza. Jawnie zarzuca zespołowi brak ambicji i zapewnia, że wie którzy gracze już w Podbeskidziu nie zagrają.
-

Nie mam argumentów, żeby z trenerem polemizować. On wszystko widzi z boku i wie najlepiej na co każdego z nas stać. Ja sam jestem na siebie wkurzony, że w ostatnich meczach nie graliśmy z taką agresją jak wcześniej przez 2/3 sezonu. My jesteśmy ekipą walczaków, od której wymaga się przede wszystkim cech charakterologicznych. W naszym wypadku, kiedy nie kończy się meczu z 5-6 żółtymi kartkami na koncie, to mecz, bez względu na wynik, jest przegrany. W Zabrzu "żółtko" obejrzeliśmy jedno i tym bardziej śmiesznie wyglądają nasze zapowiedzi, że jechaliśmy tam wyrwać walczącemu Górnikowi te punkty.
Przez zdecydowaną większość sezonu należeliście do rewelacji rozgrywek. Może teraz trzeba zapłacić frycowe, jak na beniaminka przystało?
-

Możliwe, że teraz się człowiek trochę uspokoił i nie umie już na tym etapie sezonu, nie grając o konkretny cel, przezwyciężyć zmęczenia i pobudzić w sobie cech ambicjonalnych. W sporcie bez ambicji przegrywasz. Trzeba zawsze chcieć być lepszym.

Po tym, udanym dla was non omen, sezonie czujecie się już ekstraklasowiczem pełną gębą?
-

Na pewno w jakimś stopniu tak, ale mimo wszystko nie do końca. Brakuje nam jeszcze ligowego wyrachowania i boiskowego cwaniactwa, którym często imponują inne zespoły grające w tej lidze od kilku sezonów. Nie mamy też jeszcze w sobie na tyle piłkarskiej bezczelności, żeby umieć wykorzystywać wszystkie błędy rywala, a tak robią zespoły liczące się w tej lidze. Wielu zawodników z tej drużyny dopiero pierwszy sezon gra w ekstraklasie i potrzebuje trochę czasu na aklimatyzację w tej lidze. Dopiero przyszły sezon pokaże pełnię naszego potencjału.

Wybiega pan myślą daleko, a przed wami dwa mecze z czołowymi drużynami tej ligi. Winy z ostatnich tygodni mogą zostać odkupione.

- Nie mam cienia wątpliwości, że te mecze pobudzą w naszej drużynie dodatkową determinację. Na Lechu gra się świetnie, kiedy na trybuny ściąga kilkanaście tysięcy kibiców, to aż chce się biegać za piłką. Potem u siebie mamy Polonię, która też nie jest szablonowym zespołem tej ligi. Trzeba dobrze pożegnać debiutancki sezon ekstraklasy w Bielsku, dlatego na te dwa mecze na pewno się sprężymy.

Możecie dołożyć swoje trzy grosze do tego, że ani jedna, ani druga drużyna nie zagra w europejskich pucharach.
-

I właśnie po to chce się grać w piłkę. Nigdy w lidze nie gra się meczu "o nic". Stawka każdego spotkania jest inna, ale zawsze za zwycięstwo są trzy punkty, a my powinniśmy się skupiać na tym, żeby te punkty gromadzić i zakończyć historyczny dla Podbeskidzia sezon dobrym miejscem w tabeli. Mierzyliśmy przed meczem z Górnikiem, że sezon zakończymy z 40 pkt na koncie i jeszcze jest na to szansa.

Kapitan Górali dobiegające końca rozgrywki uznaje za udane?
-

Dla beniaminka sezon, w którym się utrzymuje zawsze jest udany. Zawsze pozostaje jakiś pokład niedosytu, że jednak mogło być lepiej. Nie notując takiej serii meczów bez zwycięstwa w końcówce czulibyśmy się dużo lepiej i znacznie bardziej komfortowo. Gdybyśmy zachowali naszą charyzmę do końca, to na pewno większość drużyn bałaby się meczów z nami zdecydowanie bardziej niż teraz.

Umie pan wskazać mecz, w którym trzy punkty smakowały najbardziej?
-

Chyba mecz na wyjeździe z Lechią Gdańsk. Przegrywaliśmy tam 2:1, ale umieliśmy się podnieść i dwoma bramkami strzelonymi w krótkim odstępie czasu mecz rozstrzygnąć na swoją korzyść. Dobrze wyszła nam też inauguracja rundy wiosennej z Widzewem w Łodzi, gdzie wygraliśmy w pełni zasłużenie, będąc zespołem od tak uznanego klubu zdecydowanie lepszym. Wynik 1:0 na kolana może nie powala, ale wcześniej przestrzeliliśmy karnego i kilka okazji źle finalizowaliśmy. Nikt po meczu nie podważał zasadności tego, że trzy punkty jadą do Bielska.

Nie wspomniał pan o wyjazdowych triumfach nad Legią Warszawa i Wisłą Kraków. Lekceważy pan te wyniki?
-

Nie, akurat te mecze zostawiłem sobie na deser. I to taki z podwójną bitą śmietaną. Nasze zwycięstwo w Warszawie było pierwszym w ogóle w ekstraklasie. Potem powtórka na Wiśle, która broniła tytułu mistrza Polski. Te dwa mecze były takimi wisienkami, które smakowały szczególnie.

Źródło artykułu: