Michał Probierz jako trener klubowy prowadził swoje drużyny twardą ręką. Był dla piłkarzy jak surowy ojciec. Gdy objął reprezentację Polski, poznaliśmy jego nowe oblicze. Sam przyznawał, że nabrał dystansu, zluzował. Wiedział, że najlepszych piłkarzy w kraju nie może prowadzić w taki sam sposób jak ligowego dżemiku.
Wpuścił do szatni świeże powietrze, które było potrzebne po kadencji Czesława Michniewicza i Fernando Santosa. Za to chwalili go piłkarze, na czele z Robertem Lewandowskim i Wojciechem Szczęsnym, którzy widzieli kawał piłkarskiego świata i wiedzą, jakie powinny być relacje na linii trener-zespól. Problem w tym, że niektórym nie warto dawać palca, bo wezmą całą rękę. I sytuacja wymyka się spod kontroli.
Gdy Piotr Zieliński i Nicola Zalewski tuż po klęsce 1:5 z Portugalia z uśmiechami na twarzy i przede wszystkim na oczach wszystkich urządzili sobie z pozycji łowców autografów sesję z Cristiano Ronaldo (więcej TUTAJ), wydawało się, że w żenadometrze zabrakło skali. Ale w poniedziałek Jakub Moder i Karol Świderski powiedzieli: Potrzymajcie nam bidony.
Po szczęśliwie wygranym meczu z Litwą (1:0) na reprezentację spadła lawina krytyki. Zasłużonej, bo 142. zespół rankingu FIFA, który jesienią z hukiem, nie wygrywając żadnego meczu, spadł do najniższej dywizji Ligi Narodów, grał w Warszawie jak równy z równym. Ba, to goście z Litwy stworzyli sobie najlepszą okazję bramkową w meczu i tylko klasie i refleksowi Łukasza Skorupskiego zawdzięczaliśmy, że od 71. minuty nie przegrywaliśmy 0:1.
Atmosfera wokół reprezentacji Polski już wcześniej była gęsta, a po tym spotkaniu można było ją kroić siekierą. Kilka tysięcy kibiców, którzy mieli wejściówki na mecz z Maltą, zagłosowało nogami i nie pojawiło się na Narodowym. I co robią orły Probierza? Prowokują.
W 27. minucie meczu Świderski, po kiksach Henry'ego Bonelli i Jamesa Carraghera, którzy nie potrafili poradzić sobie z nieudanym podaniem Krzysztofa Piątka, z pięciu metrów posłał piłkę do pustej bramki "potężnej" Malty. To najprawdopodobniej najłatwiej strzelony przez niego gol w reprezentacyjnej karierze.
Zamiast wpaść do siatki, zabrać piłkę pod pachę i pobiec z nią na środek boiska, żeby szybko wznowić grę i dać drużynie znak: "Jedziemy z nimi!", Świderski postanowił wykonać kontrowersyjną "cieszynkę". Szybko dołączył do niego Jakub Moder, co można odebrać jako ustalone przed meczem na chłodno zachowanie, a nie spontan.
Kontrowersyjną, ponieważ jej interpretacja jest jednoznaczna. Taki gest nadstawienia uszu wykonują piłkarze, którzy chcą uciszyć krytyków. I co teraz? - pytają. Stadion Narodowy ostatni raz w wykonaniu Polaka widział to w 2013 roku, gdy Robert Lewandowski po golu wbitym Czarnogórze odpowiadał w ten sposób na gwizdy trybun.
Świderski mógł zachować się jak szef, ale wolał "podpalić". Pożar wizerunkowy wokół reprezentacji postanowił ugasić z kolegą kanistrem benzyny. Zarówno Świderski, jak i Moder to inteligentni faceci, więc musieli zdawać sobie sprawę z tego, że podpalą internet. I podpalili. Więcej TUTAJ.
Od razu z tłumaczeniami ruszyli samozwańczy rzecznicy prasowi. Koledzy po fachu (Świderskiego i moi) uprzejmie donoszą, że to przecież zwyczajowa "cieszynka" tego piłkarza. Może i tak (chociaż nie jest to jego znak rozpoznawczy), ale nic nie dzieje się w próżni. Wszystko ma swój kontekst. Na wszystko jest odpowiedni czas i właściwe miejsce.
Trzeba umieć zachować się odpowiednio do sytuacji, a Świderskiemu i Moderowi zabrakło instynktu samozachowawczego. Kiedy Krzysztof Piątek jechał z Polską do Izraela, zapowiedział, że z uwagi na eskalację konfliktu izraelsko-palestyńskiego, po strzeleniu gola nie wyciągnie "pistoletów' i faktycznie cieszył się z trafienia w inny sposób.
To nie ten - nomen omen - kaliber, ale zachowanie Świderskiego było nie na miejscu. To brak szacunku dla kibiców. Dowód na to, że piłkarze żyją w bańce. Zawsze znajdzie się przecież klakier, który zainwestuje w znajomość. Wyśle krzepiącego SMS-ka, wirtualnie poklepie po plecach i pochwali.
To oderwane od rzeczywistości duże dzieci. Tak jak rodzice chronią swoje pociechy przed złem tego świata, tak pod takim kloszem żyją piłkarze ze swoimi klanami. Teraz uroili sobie coś zamknięci w hotelowym pokoju i postanowili w swój teatrzyk wciągnąć Bogu ducha winnych kibiców na Narodowym, którzy wydali setki złotych na bilety. A te na mecz z Maltą były w tej samej cenie co na mecz z Portugalią z Cristiano Ronaldo w składzie.
Owszem, Świderski zasłużył na swój moment, na wybuch radości - miliony dzieci w tym kraju marzą przecież o tym, by zdobyć dla Polski bramkę na Narodowym. Tyle że to nie była spontaniczna radość po długo wyczekiwanym golu, a wyrachowany, zaplanowany gest.
Świderski sam jest sobie winien, że zamiast mówić o jego przełamaniu (czekał na gola dziewięć meczów - najdłużej w reprezentacyjnej karierze) i pierwszym dublecie w narodowych barwach, mówi się o jego zachowaniu po bramce. Z drugiej strony, lepsza taka "cieszynka" niż ta, którą Świderski zaprezentował po ostatnim golu strzelonym dla Biało-Czerwonych. W próbie generalnej przed Euro 2024 z Turcją (2:1) tak cieszył się z trafienia, że doznał urazu stawu skokowego...
Część reprezentantów pozwala sobie na zdecydowanie za dużo przy Michale Probierzu i ten powinien uderzyć pięścią w stół, póki nie jest za późno. Nagła zmiana w podejściu szkoleniowca może zdziwić zespół, ale sytuacja dojrzewa do takiego wstrząsu. A utemperowanie akurat Świderskiego może mu pójść wyjątkowo gładko. W końcu to piłkarz, który zawdzięcza mu całą karierę.
Probierz znalazł go (dosłownie!) na szkolnym boisku. Ściągnął go do Jagiellonii prosto z drużyny juniorów UKS SMS Łódź i otworzył przed nim drzwi do PKO Ekstraklasy. Świderski był jego ulubieńcem, ale nie pozwalał, by młody napastnik stracił kontakt z ziemią.
Gdy w 2016 roku Jagiellonia pokonała Cracovię po golu właśnie Świderskiego, Probierz nie miał zamiaru chwalić go na konferencji. - Nieprzypadkowo ktoś chce za niego wyłożyć duże pieniądze. Jeśli trochę zmieni głowę i zje dużo snickersów, to może być jednym z większych talentów w Polsce - mówił.
Teraz przyszedł odpowiedni moment na dawkę przypominającą. Karol, zjedz Snickersa.
Maciej Kmita, dziennikarz WP SportoweFakty