W miniony czwartek FC Barcelona rozniosła w pył Valencię, wygrywając w ćwierćfinale Pucharu Króla aż 5:0. Robert Lewandowski przesiedział całe tamto spotkanie na ławce rezerwowych, a zastępujący go w ataku Ferran Torres, zdobył aż trzy gole. No i się w mediach zaczęło!
Że gdy gra Torres, to za Lewandowskim nikt nie tęskni; że Polak musi się obawiać; że czas "Lewego" w FC Barcelonie się kończy, bo w gabinetach ważnych działaczy klubu już go nie chcą. Bo przecież wyrósł już "Ferrandowski" jak dziennikarze ochrzcili Torresa. Medialna histeria sięgała zenitu, bo gazety muszą się sprzedawać, a portale klikać.
Ale później przychodzi poważny mecz, taki jak ten niedzielny z Sevillą i w pierwszym składzie znów wychodzi oryginalny Lewandowski. A "Ferrandowski" jedynie ogląda z ławki jak Polak zdobywa swojego 19. gola w La Lidze. I to w trudnej sytuacji, popisując się niemal cyrkową ekwilibrystką i nosem snajpera, który wie, gdzie w polu karnym spadnie piłka. Klasa sama w sobie.
Nie ma wątpliwości, że Robert Lewandowski jedynie odpoczywał w rozgrywkach o Puchar Króla i nadal jest u Hansiego Flicka napastnikiem numer "1". Absencje "Lewego" w składzie oznaczają tylko tyle, że trener oszczędza siły kapitana reprezentacji Polski na najważniejsze mecze. Nic więcej.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: FC Barcelona pokazała, jak trenuje Wojciech Szczęsny
Bo u niemieckiego trenera hierarchia w drużynie nie zmienia się szybko - o czym najlepiej przekonał się przecież Wojtek Szczęsny. 24-letni Ferran Torres ma wielką przyszłość przed sobą, a że potrafi być groźny świadczą nie tylko gole, ale także jego boiskowy pseudonim "shark", czyli "rekin". Skoro jednak pojawiło się - też w hiszpańskich mediach - określenie Ferrana mianem "baby shark", czyli... "rekinek", to dość dobrze pokazuje, że hiszpański napastnik jest odbierany raczej jako melodia przyszłości w ataku Barcelony. Na razie król jest jeden.
Oczywiście Lewandowski musi swoją przydatność do drużyny potwierdzać w każdym spotkaniu, ale póki co, właśnie to robi, strzelając kolejne gole. "Lewy" prowadzi w klasyfikacji najlepszych strzelców La Ligi z 19 golami na koncie i choć Kylian Mbappe z Realu uporczywie Roberta goni, to ma jednak aż trzy trafienia mniej od Polaka.
Wydaje się jednak, że nawet ewentualne zdobycie korony króla strzelców ligi hiszpańskiej i tak nie zamknie dyskusji o tym, czy "Barca" nie powinna już szukać alternatywy dla Roberta. Ta debata będzie się toczyć dalej, ale nikt przy zdrowych zmysłach (w tym przede wszystkim Hansi Flick) nie zrezygnuje z tej klasy strzelca. Trudno sobie w ogóle wyobrazić, że Lewandowski mógłby w przyszłym sezonie nie grać w ekipie z Katalonii. Ten, kto głosi dziś takie opinie, głosi herezje.
Zresztą to niesamowite jak w ostatnim czasie zmieniła się ocena przydatności obu Polaków w FC Barcelonie. Kiedy Szczęsny w ogóle (aż do końca 2024 roku) nie podnosił się z ławki rezerwowych - mimo że Barcelonie nie szło, a konkurent Wojtka Inaki Pena wcale nie zachwycał - pojawiały się w mediach obawy czy nasz bramkarz w ogóle zdoła zadebiutować w klubie. Wieszczono, że Szczęsny poza meczami Pucharu Króla nie powącha murawy, a po sezonie po prostu pożegna się z Barceloną, bo przecież do zdrowia wróci już Marc-Andre ter Stegen, którego naturalnym zmiennikiem jest Pena. A miejscem Wojtka miała być zasłużona emeryturka w jego posiadłości w Marbelli.
Minął zaledwie miesiąc (4.01) od debiutu Szczęsnego w Barcelonie, a śpiewka mediów (także tych hiszpańskich) jest już zupełnie inna. Dzisiaj nikt nie zastanawia się czy Szczęsny wygra rywalizację z Peną, ale czy Wojtek da radę wygryźć ze składu samego ter Stegena, gdy ten wróci do pełnej dyspozycji.
Mało tego. Dziś najbardziej prawdopodobnym scenariuszem jest to, że polski bramkarz przedłuży umowę z Barceloną (obecna obowiązuje tylko do czerwca) na kolejny sezon. Chcą tego zarówno klub, jak i zawodnik. I raczej to Inaki Pena będzie musiał opuścić Barcelonę, bo rola trzeciego bramkarza na pewno go nie zadowoli.
Dziś kibice Barcelony mogą tylko żałować, że tak późno w tym sezonie doszło do roszady w bramce. Ze Szczęsnym w składzie Katalończycy mogli mieć kilka punktów więcej. A to może mieć ogromne znaczenie, bo zanosi się, że w tym sezonie losy mistrzostwa w La Lidze rozstrzygną się dopiero na finiszu sezonu, a o wszystkim może zdecydować El Clasico (11 maja), którego gospodarzem będzie "Barca".
Flick to świetny trener, to nie ulega wątpliwości. Ale - jak na takiego fachowca - jednak bardzo późno docenił potencjał Wojtka Szczęsnego. Tak, to prawda, że polski bramkarz był ściągany do Barcelony z emerytury, że trzeba było go w treningu trochę "odgruzować". Ale w Polsce nawet przeciętny kibic, oglądając jak w Barcelonie broni Inaki Pena, wiedział, że Szczęsny jest lepszym golkiperem od Hiszpana.
Wojtek ma to coś, co wyróżnia bramkarzy wybitnych od tylko dobrych - potrafi wybronić drużynie mecz. Wiemy coś o tym, bo nieraz ratował nam reprezentację w beznadziejnych sytuacjach. Przeciwko Sevilli też kilka razy pokazał światową jakość.
Ale poza umiejętnościami czysto sportowymi "Szczena" to wielka charyzma, pewność siebie granicząca z bezczelnością i sportowiec, który żyje w przekonaniu, że nawet jeśli na boisku popełni błąd, to nie świadczy to źle o jego umiejętnościach, tylko, że mu się to po prostu zdarzyło. I nie ma co przeceniać znaczenia takiej wpadki. Nie przeżywa, nie rozdziera szat, nie obwinia się - dalej gra tak, jakby nic się nie stało.
Piłkarze taką charyzmę czują. A to ważne. Bo Barcelona ma dość młody zespół, który bardzo potrzebuje doświadczenia starszego kolegi, potrafiącego w trudnym momencie dodać drużynie pewności. W tym aspekcie Szczęsny ma dużo więcej do zaoferowania Barcelonie niż Pena. Polak doskonale też kierują grą całej defensywy, co niedawno pokazywały w specjalnym reportażu hiszpańskie media.
Dlaczego więc Flick tak późno zdecydował się na zmianę w bramce? Czy do stycznia nie widział w treningach tego, co widoczne było nawet dla polskiego kibica? Nie, po prostu Niemiec chciał respektować hierarchię w drużynie. Nie chciał, żeby w takim klubie, jak Barcelona, do pierwszego składu można było wskoczyć wprost z emerytury.
Wojtek musiał na swoją szansę zapracować. I zapracował, ale trochę to trwało. Na tyle długo, że straciła na tym drużyna, bo punkty w La Lidze uciekły Barcelonie bezpowrotnie. Akurat w tym przypadku - wyjątkowo - lepiej niż niemiecki porządek i kult pracy, sprawdziłoby się hiszpańskie szaleństwo i fantazja.
Tej nie brakowało Barcelonie w niedzielnym, wyjazdowym meczu z Sevillą. Wygrała gładko 4:1.
Po tym spotkaniu "Barca" ma już tylko dwa punkty straty do lidera - Realu Madryt i jeden punkt do drugiego w tabeli Atletico. Wyścig o mistrzostwo La Ligi rozgorzał na nowo.
Dariusz Tuzimek, WP SportoweFakty