Rafał Sonik: Nie uciekam. Gonię

Materiały prasowe / Rafał Sonik objął prowadzenie w Desafio Ruta 40
Materiały prasowe / Rafał Sonik objął prowadzenie w Desafio Ruta 40

Czułem się trochę jak król życia. Kilka minut później odchodziłem od zmysłów, strzępy ręki trzymałem w misce - Rafał Sonik, triumfator Dakaru opowiada, czym jest determinacja, jak brzmi hymn Polski na pustyni i dlaczego facet bez dziecka jest kulawy.

W tym artykule dowiesz się o:

Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Woli pan, kiedy traktuje się pana, jak mistrza w sporcie czy biznesie?

Rafał Sonik: Proszę mnie traktować jak człowieka. Być człowiekiem to znacznie większe wyzwanie niż wygrać Dakar, czy odnieść sukces w biznesie.

[b]

Sport to jakaś forma ucieczki?[/b]

To nie jest ucieczka, to jest pogoń. Bardzo chciałem być w życiu mistrzem, sam nie wiedziałem nawet, że aż tak bardzo. Pierwszą dziedziną był oczywiście biznes, bo biznes w latach osiemdziesiątych robił każdy, kto miał ponadprzeciętne ambicje. Okazało się, że jestem trochę za młody na udział w prywatyzacji i musiałem poszukać swojej kategorii. Prywatyzacja dawała turbo przyspieszenie w rozwoju, a my, młodzi przedsiębiorcy mieliśmy silniki wolnossące. Nie było szans na mistrzostwo. Przyrost obrotów i zysków w mojej działalności był arytmetyczny, a w firmach moich starszych o 10 czy 20 lat kolegów - geometryczny. Rośli dużo szybciej.

I jaki to ma związek ze sportem?

Sport stał się dla mnie sposobem na odreagowanie stresu. W przeciwieństwie do biznesu, gdzie skutki swoich decyzji ponosi się czasami za kilka lat - tutaj przychodzą od razu. To proste: kiedy podejmę złą decyzję, za chwilę leżę i boli.

ZOBACZ WIDEO: Michał Kwiatkowski: Nikt nie chce walczyć z oszustami. To dla mnie niewyobrażalne

Wymyślił pan quady w Polsce, żeby zostać mistrzem?

Byłem liderem grupy, która w Polsce latach 2000-2002 przerabiała większość torów motocrossowych, aby można było się na nich ścigać także na quadach. To było spore przedsięwzięcie, bo tory przeznaczone tylko dla motocykli, były dla nas za wąskie, trzeba było też zmienić kąty najazdu na skoki, żeby nie spaść pionowo w dół. Prezes klubu w Obornikach Wielkopolskich, Waldek Iracki dał nam wolną rękę, stwierdził, że jesteśmy wiarygodni i zaprojektowaliśmy pierwszą trasę, na której osiągaliśmy wyniki zaledwie o kilka sekund gorsze od motocyklistów. Potem pojechałem do Polskiego Związku Motorowego przed komisję składającą się z szesnastu osób, które nigdy wcześniej nie widziały quadów sportowych. Pokazywałem im zdjęcia, mówiłem, że ścigają się na takich maszynach we Francji, Anglii, Niemczech, Stanach Zjednoczonych, ale jeszcze nie u nas. I tak się zaczęło.

Czyli to też było przedsięwzięcie?

Pewnie dlatego się w tym odnalazłem. Nikt nie wiedział, gdzie kupić porządne amortyzatory albo jak wzmocnić ramę. Wchodziłem w coś, co dopiero się kreowało, z każdej strony było wyzwaniem. Taka jest moja natura. Tak jakbym w tenisie stołowym musiał sam wystrugać rakietkę i samemu dobrać gumę na okładziny. Poza tym quad okazał się kolejnym krokiem ewolucyjnym po koniu, a konno jeździli wszyscy moi przodkowie.

Podobnie mówią motocykliści.

Ale to quad ma cztery koła i podobną do konia mechanikę poruszania. Motocykl na zakręcie się kładzie, na koniu i quadzie trzeba przeciwważyć siłę odśrodkową, bo inaczej się z niego wypadnie.

Jeździ pan konno?

Dziadek w partyzantce był w oddziale konnym, pradziadek na przełomie wieku służył w armii, ojciec, wujek - i po stronie mamy, i taty - wszyscy jeździli konno. Ja koni się boję i obchodzę je w dużej odległości. Mogę je pogłaskać, ale nie chcę zmuszać ich do wysiłku. Jestem pacyfistą i humanistą.

A co to ma do jazdy konno?

Nie zrobiłbym krzywdy, ani człowiekowi, ani zwierzęciu. Nie wycelowałbym broni. W obronie własnej też miałbym wielki problem, pewnie szybciej bym zginął niż zdążył wyciągnąć karabin. Pojazd mechaniczny da się naprawić, to jest coś normalnego, że jakaś część się zużywa. Żartuję jednak, że nawet do quada mam ludzkie podejście. Startuję na długich dystansach i aby wygrać, muszę cały czas myśleć nie tylko o tym, czy sam dam radę, ale także o tym, by nie zrobić krzywdy quadowi. Muszę o niego dbać i nie przeciążać. Jeśli przesadzę, to na koniec sam także cierpię.

Powiedział pan, że zawsze chciał być mistrzem. Tak pana wychowano?

To nie był jakiś fetysz, nikt mi nie mówił, że jeśli nie będę mistrzem, to będę nikim. Ale też nie musiał, bo wystarczała mi motywacja pozytywna. Negatywną stosuje się ze strachu, kiedy widzi się, że ktoś nie reaguje i przestaje się rozwijać. Ścigałem się na nartach, na windsurfingu, lubiłem zawody, nie trzeba było mnie do nich pchać siłą. Kiedy miałem pięć lat, tata zaprowadził mnie w Krakowie do klubu Wanda i pokazał Jolantę Szatko, wielokrotną mistrzynię Polski w tenisie stołowym. Powiedział, że jeśli będę wytrwale trenował, może kiedyś też będę najlepszy. To było takie pozytywne kodowanie na mistrza. Ping-pong przydał mi się również do budowania poczucia odpowiedzialności.

W jaki sposób?

Moje liceum za stanu wojennego było wywrotowe. Chodziliśmy z wpiętymi opornikami, malowaliśmy ściany w szubienice na WRON. Bardzo szybko przysłali nam dyrektora, który do szkoły przychodził w mundurze. Wprowadzili zarząd komisaryczny. Okazało się, że był ping-pongistą i tylko przy stole do gry można było z nim cokolwiek wynegocjować. Umówiliśmy się, że jeśli wygram, spełni racjonalne żądania naszego samorządu. Miałem potężną i wymagającą widownię, kibiców, którzy siedzieli z zaciśniętymi kciukami, bo wiedzieli, że moja porażka może oznaczać karę, która będzie bolała. Jako nastolatek walczyłem więc w słusznej sprawie społeczności mojego liceum, a nie o osobiste korzyści. To mi uświadomiło, że umiejętności sportowe mogą mieć realny wpływ na nasze życie. Układ był zero-jedynkowy. Nauczyłem się solidnie i uczciwie trenować.

Skoro rodzice nie wychowali pana w kulcie mistrzostwa sportowego, to może dorastał pan w kulcie pieniądza? 

Nie. I nie żyję w nim także teraz. Mama była nauczycielką, tata inżynierem. Oboje na pensjach, czyli jakieś dwadzieścia dolarów miesięcznie, chociaż oczywiście dolary nie były wtedy potrzebne na co dzień. Na początku lat osiemdziesiątych para dobrych nart z wiązaniami kosztowała dwieście dolarów. Trzeba byłoby na nie rok pracować i nic nie jeść. Co to jest handel, nauczyłem się jednak od mamy, która handlowała na wakacjach w Bułgarii, Rumunii, Węgrzech czy ZSRR. Gospodarka planowa sprawiała, że gdzieś było dużo nożyczek, a gdzieś nie było ich w ogóle. Mama wykorzystywała to, żeby stać nas było na miesiąc wakacji w pięknym miejscu, np. nad Morzem Czarnym w Bułgarii. Znalazła miejsce na prywatną inicjatywę, zobaczyłem, że przełamanie bariery daje wymierny efekt. Na początku chodziło o proste sprawy, wiedziałem już, że jeśli chce się mieć fajne adidasy, to trzeba wymyślić sposób żeby na nie zarobić. Miałem 15 lat, gdy zacząłem handlować nartami. Po to, żeby mieć na narty i treningi w górach.

Jak za komuny i w tak młodym wieku zaczyna się handlować nartami?

Jeździłem na Gubałówce i Kasprowym, gdzie pojawiali się też zawodnicy z kadry Polski. Dostawali 10-12 par nart na sezon, różnych - slalomowych, gigantowych i do biegu zjazdowego. Jeśli dobrze dbali o sprzęt, byli w stanie przez rok zaoszczędzić nawet cztery pary, a związek im ich nie odbierał. Nie wiem w jaki sposób to załatwiali. A przecież za trzy pary nart można było kupić używanego Golfa jedynkę. Narciarze nie mogli sprzedawać swojego sprzętu na giełdzie, bo mieliby problem, gdyby ktoś ich rozpoznał. Odebrano by im ten przydział. Więc ich w tym wyręczałem.

Ale jak? Podszedł pan do nich na stoku i powiedział: "cześć, jestem Rafał, sprzedam twoje narty"?

Mniej więcej. Miałem pewność siebie, śmiałość w nawiązywaniu nowych znajomości. Umiałem zdobyć zaufanie ludzi starszych ode mnie o kilkanaście lat. Miałem na narty, potem na malucha, później na lepszy samochód, później żeby już samemu nart nie wozić, tylko zatrudniać do tego ludzi. W 1986 roku, kiedy byłem na drugim roku studiów Akademii Ekonomicznej pojechałem do pracy do Niemiec Zachodnich, kupiłem tysiąc par nart i stałem się hurtownikiem. Wynająłem tira. Miałem wtedy 20 lat.
[nextpage]Odwaga czy szaleństwo?

Wyjście ze strefy komfortu. Wszyscy wtedy funkcjonowali w jakiejś szaro-ciemnej strefie. Nie było normalnego wzorca, reguł. Wyniesienie worka cementu z państwowej budowy nie było kradzieżą, bo wszyscy to robili. Mieli do tego nawet swoją filozofię - jeśli wszystko było państwowe, to okradanie państwa nie było kradzieżą, bo państwo nie było nasze. Jeśli państwo nie chciało normalnie płacić, trzeba było sobie odbierać w inny sposób. Każdy coś wynosił, kiełbasę z masarni wymieniał na buty. Postanowiłem działać inaczej. Nie potrafiłbym wynosić kiełbasy, prędzej kupiłbym ją od tych, którzy to robią, by później sprzedać drożej na innym rynku.

Nie korcił handel alkoholem?

Zajmowałem się też elektroniką, dresami, butami, ale spirytusu i papierosów nie dotknąłem nigdy. Znajomi pukali się w głowę, bo skoro sprowadzałem 20 tirów z dresami po sześć dolarów, to przecież na jednym tirze alkoholu zarobiłbym trzy razy więcej. Uważałem jednak, że omijanie cła, akcyzy, jest niedozwoloną kombinacją, a wolałem zajmować się normalnym handlem. To była moja granica tolerancji dla innowacyjności w biznesie. Wkrótce powstały hybrydowe objawy wolnego rynku.

W jaki sposób?

W połowie lat osiemdziesiątych władze zorientowały się, że ludzie mają oszczędności dewizowe. Oszczędności niewielkie - kilkaset lub góra kilka tysięcy dolarów. 10 tysięcy dolarów na koncie mieli krezusi. Dopuszczono, by taka osoba nabyła towar za granicą i po przejściu odpowiednich procedur dostarczała sklepom w Polsce. Nikomu jednak nie przyszło do głowy, że można odwrócić kolejność płatności. Kupowałem towar u zagranicznego dostawcy z terminem płatności na 90 do 120 dni, sprowadzałem go do Polski i sprzedawałem z terminem 30 do 60 dni, uzyskiwałem opłatę, wymieniałem walutę i płaciłem przed upływem terminu. Zbudowałem wiarygodność u dostawcy, który dawał mi towar i odbiorcy, który gwarantował jego sprzedaż.

No dobrze, ale jak się zdobywa zaufanie dostawcy?

Pojechałem do znajomych do Austrii, sprawdzili w banku, że mają wiarygodność na pół miliona dolarów. Na taką kwotę zabezpieczyliśmy opóźnione płatności u dostawców. Kupowałem w ilościach hurtowych i dostarczałem do SPHW, WPHW czy Społem, które miały trzydzieści dni na dostarczenie mi złotówek. Później umawiałem się z konikami na dobrą cenę dolarów, kupowałem kilkaset tysięcy i wpłacałem do banku. Nie mogłem się tylko dać złapać na wymianie waluty. Urząd Skarbowy wielokrotnie skontrolował wszystkie te transakcje i wniosek był jeden – to był świetny pomysł.

W 1989 roku po upadku komuny zawalił się panu świat?

To było dla mnie wyzwanie, ponieważ handel z firmami państwowymi działał bardzo dobrze. Gdyby taki stan rzeczy zahibernować, przez lata byłbym w czołówce polskiego biznesu. W 1988 roku sprzedałem do WPHW 280 tysięcy dresów. A w sumie było ich pół miliona... W połowie 1989 roku wiedziałem jednak, że po wprowadzeniu planu Balcerowicza odbiorcy mojego towaru zbankrutują. Wszyscy byli zadłużeni w polskich bankach, inflacja przekraczała 600 procent, a urynkowienie kosztów kapitału sprawiło, że długi tych firm wzrosły dwa, trzy razy. Wiedziałem, że w krótkim czasie muszę przestawić mechanizm biznesu. Odbierałem swój towar, wynająłem magazyn. Wprowadzenie gospodarki rynkowej było dla mnie bolesne, ale wiedziałem, że nie ma innej drogi.

Jak się przechodzi z handlu dresami do budowy stacji benzynowych?

Nie tak szybko. To, co wydaje się kłopotem albo ryzykiem, otwiera perspektywę. Na parterze kamienicy na rogu Karmelickiej i Podwala trafiłem do ogromnego lokalu handlowego, który miał ponad tysiąc metrów kwadratowych. Wystrój był fatalny, towar nieciekawy, ale to, co zwróciło moją uwagę, to dźwięk dzwonków w kasach. Dzwoniły bez przerwy. Poszedłem do starszej, miłej kierowniczki i dowiedziałem się, że centrala w to miejsce nigdy nie dawała ciekawego towaru. Smutno jej było, ale na następne pytanie usłyszałem odpowiedź-marzenie. Powiedziała, że tutaj wszystko się sprzeda. Tam krzyżowały się linie autobusowe i tramwajowe, ludzie wchodzili i wychodzili bez przerwy. Dotarłem do administratora budynku, który był jednocześnie spadkobiercą właściciela kamienicy. Jak dowiedział się, że płaciłbym mu czynsz, to z wrażenia aż mu miotła z ręki wypadła. Pojechaliśmy nad jeziorko, wypiliśmy sześciopak Becks'a, podpisaliśmy dokumenty i tak powstał "Elefant". Całe miasto rzuciło się na zakupy, zrobiłem pierwszy milion w obrocie detalicznym, w gotówce. Zacząłem kupować kolejne lokale i wtedy zadzwonił Jurek Starak, jeden z największych polskich przedsiębiorców. Budował dla McDonaldsem restauracje w Warszawie na rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej. Słyszał, że mam doskonałą lokalizację i dobrą rękę do wyszukiwania nowych. No i teraz nadal mamy sześć McDonaldsów, gdzie płaci nam się nie od metra kwadratowego, ale od obrotu. Wydaliśmy 10 milionów dolarów, z czego siedem pożyczyliśmy z banku. Kilka lat temu spłaciliśmy kredyt do ostatniego grosza.

No to zmodyfikuję pytanie. Jak z hamburgerów trafia się do przemysłu naftowego?

Uczestniczyłem w specjalnym programie, w którym emerytowani menedżerowie wyższego szczebla przyjeżdżali do Polski tłumaczyć, jak rozwijać firmy. Mieli polskie korzenie - albo wyjechali w czasie wojny, albo byli pierwszym pokoleniem urodzonym już na emigracji. Jeden z takich menedżerów, kiedy zobaczył co robię, stwierdził, że to mu imponuję i że zarekomenduje mnie w British Petroleum. Miałem wtedy 25 lat i zatrudniałem 400 osób. Pierwsze spotkanie z BP miało miejsce w Londynie, później zaproszono nas do Brukseli. W Boże Ciało w 1994 roku uścisnęliśmy sobie ręce i założyliśmy spółkę, której celem było powstanie 40 pierwszych stacji. Mieliśmy wtedy krzesło i stół, a w 2000 roku miliard dolarów obrotu i trzy tysiące pracowników. Byliśmy też już liderem rynku, działało 146 naszych placówek. Wyprzedziłem konkurencję, bo negocjowałem z zarządcami obiektów po starych Polmozbytach czy Lidze Obrony Kraju. Te działki leżały w bardzo atrakcyjnych komunikacyjnie miejscach. Zinwentaryzowałem około 530 obiektów, 120 okazało się dla nas idealnych. W 2001 roku pozbyłem się swoich udziałów, ale wykorzystałem doświadczenie w kupowaniu gruntów pod duże obiekty i zrozumiałem, co to strach.

To znaczy?

Z McDonaldsem się nie bałem, bo byłem młody. Z BP interes był pewny, bo partner gigantyczny, ale kiedy wbiłem pierwszą łopatę pod budowę centrum handlowego w Tarnowie złapałem się za głowę i pomyślałem: "Sonik, tym razem przesadziłeś". Stałem na ulicy z widokiem na 750 stóp fundamentowych wylanych na gigantycznej działce, wziąłem kredyt na 300 milionów złotych i klamka zapadła. W mieście, w którym mieszka 115 tysięcy ludzi i to wcale nie zamożnych, budowałem 43 tysiące metrów powierzchni handlowej. Miałem pełno w spodniach, serio. Stałem się zakładnikiem sytuacji i byłem w tym sam. Nie miałem komu się zwierzyć ze swoich obaw i powiedzieć jak bardzo się boję. Teraz "Gemini" ma 550 tysięcy klientów miesięcznie i jest centrum handlowym pierwszego wyboru całego regionu. Nasi najemcy i my odnieśliśmy sukces.

Kiedy poczuł pan, że jest bogaty?

Nie mam takiego poczucia. Bogaty jest ten, kto dostał spadek i nie ma żadnych kosztów. Wtedy ma się świadomość, że różnica między majątkiem, a zobowiązaniami, jest jak tysiąc do jednego. U mnie relacja między stanem posiadania, a odpowiedzialnością zawsze była ścisła. Pensja pracownika to właśnie jest odpowiedzialność i zobowiązanie przedsiębiorcy. To jakbyś miał koszulę bez guzików - może i modnie, ale jak zawieje to zimno. W 1986 roku zatrudniłem pierwszą osobę, która zresztą pracuje u mnie do dziś. Wiedziałem, że nie mogę zawieść ludzi, którzy mi zaufali. U mnie koszula zawsze była z guzikami.

Przeciętny staż pracy u pana w firmie wynosi obecnie 13 lat. To bardzo długo.

Bo wiem, że jeżeli proces rekrutacji prowadzony jest starannie, to na ogół zmiana pracownika na nowego nie ma sensu. Bardzo rzadko zdarzają się źli pracownicy, najczęściej problemem jest zła alokacja. Przed zwolnieniem trzeba się zastanowić czy nie lepiej komuś po prostu zmienić stanowisko. Miałem wiele przypadków, kiedy potrzebny był czas, aby dobrze poznać i zdefiniować naturalne cechy danej osoby. Z tą wiedzą można było je alokować w strukturze z korzyścią dla zespołu i dla nich samych. Są ludzie, którzy wolą i potrafią pracować samodzielnie, są tacy, którzy muszą co piątek być sprawdzani z wykonanych zadań. Ważna jest także odpowiednia motywacja.

Finansowa?

To banalne. W moim zespole sportowym jest ponad dwadzieścia osób, z których większość ma niewdzięczną pracę. Jaką satysfakcję może mieć spawacz w warsztacie, jeśli nie staje na podium i żaden reflektor go nie oświetli? Jeśli nie dostanie ode mnie pucharu, to nie dostanie go nigdy, choćby nie wiem, jak dobrze wykonywał swoją pracę. Muszę zadbać o jego motywację przekonując, że jeśli będzie tylko solidny, to niczego nie wygramy. Bo to się złamie, a tamto urwie. Nie tylko rama jest ważna, liczy się każdy drobny element. Poczuciem wyzwania trzeba podzielić się z całym zespołem. Zadbać, aby cel lidera był celem każdego członka zespołu. Daję załodze medale, puchary, pokazuję w każdej sytuacji, jak ważny jest dla mnie zespół, zaciągam wszystkich i wpycham na podium. Trzymają flagę lub baner, stoją z przodu. Ok, puchar jest mój, ale bez Was bym nie wygrał!

Gdzie się pan tego nauczył? W domu?

Nauczyłem się na negatywnych przykładach. Kiedyś w czasie przejazdu po Pustyni Błędowskiej odkręcił mi się amortyzator, na szczęście na pierwszej polanie, a nie przy ciasno rosnących drzewach między którymi wcześniej jechałem bardzo długo. Okazało się, że moi mechanicy robili coś wieczorem i dokręcenie paru śrubek zostawili sobie na rano, o czym zapomnieli. Niewiele brakowało do mojej śmierci. Zrozumiałem, że to był skutek różnicy priorytetów. Dla nich to była tylko praca, a dla mnie nie zdrowie i życie. Od jakości pracy innych ludzi zależy moje bezpieczeństwo. Po sukcesach nagradzam wszystkich, którzy dołożyli do nich swoją cegiełkę. Uważam, że każdy zasługuje nie tylko na puchar, ale także na kilka słów, bo nie wystarczy uścisk dłoni prezesa. Kiedy słucham wypowiedzi na mecie Dakaru i słyszę, że inni zawodnicy marzą o zimnym piwie i prysznicu, to tego nie rozumiem. Jak wiedziałem, że wygram, to przez ostatnie kilometry układałem sobie przemówienie, sposób, w jaki swoim szczęściem podzielę się z przyjaciółmi. Nie robiłem tego pod publiczkę, miałem taką potrzebę w sobie.
[nextpage]I może zna pan imiona żon i dzieci wszystkich swoich pracowników?

Z imionami mam problem. Kiedyś mogłem nawet pomylić imię swojej dziewczyny. Zawsze jednak bardzo szybko identyfikuję kluczowy punkt w relacjach z kimś na kim mi zależy. Jeden pracownik potrzebuje mieszkania, bo bez niego po rozwodzie nie może widywać dzieci częściej niż dwie godziny w tygodniu, ktoś inny po przeprowadzce do Krakowa marzy o pomocy w pierwszej racie na mieszkanie z TBS.

Lubi pan poczucie władzy?

Pierwszym krokiem do katastrofy jest moment, kiedy siła argumentów zamienia się w argument siły. To czasami niezauważalna chwila. Bywa, że robię awanturę o drobne rzeczy, bo to pozwala świadomie podejść do sprawy, kiedy problemy są dużo poważniejsze. Celowo rozładowuję emocje w nieistotnych sytuacjach. Moi pracownicy wiedzą, że jeśli tylko poczują argument siły, mogą mnie zripostować i nie spotkają ich za to żadne przykre konsekwencje. Słucham każdego, nieważne czy to prezes czy pani sprzątająca toalety.

To może sukcesy w sporcie były panu potrzebne, by imponować kobietom?

Świętej pamięci Artur Hajzer mówił, że po to wspina się w Himalajach. W moim przypadku z kobietami jest nieco inaczej. To tak, jakbyś miał 500-konny samochód i na każdych światłach piszczał i dymił pokazując swoją moc. A ja po prostu taki samochód mam i nie muszę go cisnąć, żeby mieć dobre samopoczucie. Dużo mocniejszą bronią jest rozmowa przy stole albo na sofie. W najmniejszym stopniu nie jest dla mnie istotne powiedzenie komuś, że mam helikopter, albo że wygrałem Dakar. Skuteczniejsza jest rozmowa, ale nie jako potok słów na jakiś temat, ale obcowanie z drugą osobą, mowa ciała, spojrzenie, reakcje. To jest skuteczne albo nie, i to jest właśnie te 500 koni mechanicznych. Nie mam żadnego kompleksu, który musiałbym zalepiać pucharem.

Pan może nie mieć kompleksów, ale osoba, z którą pan rozmawia już niekoniecznie.

Jeżeli w trakcie takiej konwersacji okazałoby się, że siedzimy przy stole dlatego, że jestem mistrzem albo że jestem zamożny, to byłby koniec. Od tego momentu dalszy wspólny czas mnie nie interesuje. Wie pan co wyskakuje w googlach, kiedy wpiszę się Sonik?

Co?

Sonik - żona, a na drugim miejscu Sonik - majątek. Oczywiście nigdy nie weryfikowałem tego, kto szuka takich danych, ale gdybym dowiedział się, że ktoś chce ze mną rozmawiać tylko dlatego, ile mam na koncie albo że mam piękną dziewczynę, to nie miałbym dla takiej osoby szacunku. I nie byłbym zainteresowany rozmową.

Trudno było się rozstać z żoną po 25 latach małżeństwa?

Kiedy się poznaliśmy miałem 24 lata i wydawało mi się, że jestem dojrzały, jakbym miał 40. Coś w tym było, bo poznałem 39-letnią kobietę po rozwodzie, której były mąż był od niej starszy o 15 lat. Absolutnie się zakochałem. Była inteligentna, doświadczona i atrakcyjna. Harmonia między tym co słyszałem i widziałem była zachowana. Piknęło mi w sercu pierwszy raz od dawna. No i dwadzieścia lat przeżyliśmy w symbiozie i szczęściu. Cieszyliśmy się sobą, mieliśmy przede wszystkim siebie. Po trzech miesiącach bycia razem, usiedliśmy i szczerze porozmawialiśmy o życiu. Zadaliśmy sobie podstawowe pytanie: jak długo będziemy ze sobą?

Serio? To tak się planuje?

Ludzie najczęściej mówią sobie, że będą razem do końca życia. Takie deklaracje są dla mnie puste. Myślę, że rzadko się sprawdzają, bo życie na ogół poddaje je twardej weryfikacji.

I na ile się umówiliście?

Na dziesięć. I że każdy rok ponad to będzie bonusem. Na samym początku naszej relacji na rozmowę wzięła mnie babcia. Powiedziała, że dobrze nam życzy, ale, że mnie i Martę kiedyś mogą podzielić naturalne fazy życia. W końcu płynęliśmy przecież pod prąd. Też zdawałem sobie sprawę, że chcę mieć dzieci, bo w innym przypadku byłbym mentalnie kulawym facetem. Nie mieliśmy dzieci. Marta ma syna z pierwszego małżeństwa, Igora, który w pełni zaspokajał jej potrzeby macierzyńskie. Byliśmy zajęci naszym szczęściem aż do momentu, w którym na wspólne dziecko było już za późno.

Na ile lat umówił się pan z obecną partnerką, Karoliną Sołowow?

Nie umawialiśmy się, ale mamy dobry bilans otwarcia. Ja mam za sobą bardzo długi związek bez dzieci, a ona syna i córkę, którzy potrzebują ustabilizowanego, bezpiecznego domu i opieki dojrzałych rodziców.

Nie bał się pan, że zatrudnienie partnerki w swoim zespole nie do końca spodoba się reszcie załogi?

Karolina ma po swoich rodzicach kilka ważnych cech. Przede wszystkim pracowitość i solidność. Nie muszę jej mówić, że jak jedzie na Dakar, to musi coś zrobić. Sama zaopatrzyła się w sprzęt, uzgodniła czym ma się zajmować i motywowała do pracy innych. Taką ma naturę. Szybko przekonała do siebie ludzi z bliskiego otoczenia. Jest nie mniej sumienna niż reszta, więc nie ma podejrzeń o nepotyzm. Trafiła jednak na crème de la crème, bo w pierwszym Dakarze, na którym była, zająłem drugie miejsce, kolejny już wygrałem. A przecież z całym zespołem pracowaliśmy na to dwadzieścia lat. Czasem delikatnie Karolinie o tym przypominam, ale nie po to by wzbudzać poczucie winy, ale żeby była świadoma, jak wielkie było to wyzwanie dla całej ekipy.

Zmieniło pana ojcostwo?

- Zmieniło. I to jak! Ojcostwo to nie tylko proces ważnych zmian w czuciu, myśleniu i postępowaniu, ale przede wszystkim wyjątkowa szansa żeby podzielić się z dzieckiem pasjami i radością spełnionego życia. Pokazać mu różnorodny świat, przekazać wartości i doświadczenia. Obserwować, jak na ich bazie buduje swoją własną historię.

To dlaczego nie boi się pan dalej startować w rajdach?

Na drugim etapie Dakaru w 2015 roku zaryzykowałem. Organizator podaje zawsze prognozę pogody, żeby uczestnicy wiedzieli, ile zabrać wody. Miały być 32 stopnie, było 46. W cieniu. W takim przypadku albo radykalnie zmniejsza się tempo i przegrywa, albo dochodzi do fizycznych granic swojej wytrzymałości. Na Dakarze wiedziałem że idę na całość, że albo wygram, albo padnę. Wyprzedzając największego rywala na ostatnich kilometrach tego morderczego etapu, popatrzyłem mu w oczy, jak bokser bokserowi i różne rzeczy mogły się jeszcze dziać, ale obaj wiedzieliśmy, że jestem silniejszy i że w skrajnych sytuacjach to on pęknie pierwszy. Pięć tygodni temu miałem podobną sytuację... I mając w głowie to, że jestem ojcem, od razu pomyślałem czy nie przeszacowałem swoich możliwości. To nie jest ryzyko złamania palca, ale udaru mózgu, czegoś nieodwracalnego. Nie odpuściłem, ale zostawiłem sobie margines. Chociaż patrząc na chłodno - nikt nie potrafi precyzyjnie określić, jak szeroki powinien być ten margines.

Śmierć rywali podczas rajdów nie zostawia śladów w pana psychice?

Proszę sobie wyobrazić bardzo długą dolinę. Szeroką. Jadę jej środkiem, nie płynie rzeka, bo jest strasznie sucho. Szutrówka, widoczność na trzy kilometry. Po bokach drogi jezioro z dwumetrowych krzewów. Widzę kurz, daleko przed sobą. Myślałem, że może to powietrze tylko drży od temperatury, ale nie - ten kurz zaraz opada. Dojeżdżam, widzę przebitą krowę, mnóstwo wnętrzności. Obok leży motocyklista ze złamanym kręgosłupem. Już nie żył. Nie panikowałem, zmobilizowałem się, działałem jak robot, przeprowadziłem wszystko zgodnie z procedurą. Widziałem kurz daleka, bo stałem na quadzie. Nie stałem dlatego, że wymagała tego trudna trasa, ale dlatego, że z takich krzewów może wybiec zwierzę. A ten motocyklista siedział. Jaki z tego wniosek?

No jaki?

Że motocyklista nie był przygotowany do rajdu, bo siedział zamiast stać, a tylko w tej pozycji stojącej można dostrzec i uniknąć niebezpieczeństwa. Zamiast mówić: "Więcej nie pojadę" powinno się więcej trenować.

Kiedy pan powie sobie "dość"?

Na pewno, kiedy mimo solidnego treningu i przygotowania ktoś mnie przerośnie o klasę. Dopóki tego nie czuję, pozostaję w grze, to moja motywacja. Co jeśli nikt nie pojawi się przez dziesięć lat? Nie mam odpowiedzi. Postawiłem sobie cel zdobycia większej liczby tytułów niż Sebiastien Loeb, ale to przecież nie stanie się jutro. Pierwszy Mazurek Dąbrowskiego na pustyni to był taki moment, jak bilet do absolutu, zrobię wszystko, by usłyszeć go znowu. I to w środowisku zawodników, dla których konkurent z Polski jest, jak kosmita. Dla moich rywali bywam przekleństwem życia, przesiadają się do samochodów, bo wiedzą, że nie mają ze mną szans. Mam kilka takich wspomnień, których nie zamieniłbym na nic innego. Rajd Kataru w 2015 roku odbywał się miesiąc po mistrzostwach świata w piłce ręcznej, które odbyły się w tym kraju i w których podczas meczu półfinałowego z gospodarzami reprezentacja Polski była oszukiwana przez sędziów. Moim głównym rywalem był Katarczyk, wiedziałem, że jedynym sposobem rewanżu za nieuczciwość w tamtym meczu będzie wygranie z nim na jego ziemi. Zniszczyłem go na ostatnim etapie. I fizycznie, i psychicznie. Nie pamiętam u siebie większej determinacji. Firma jego ojca była sponsorem tego rajdu, a nagrodą perła w muszli - najcenniejsze trofeum w tym kraju. Przygotowana specjalnie dla tego Katarczyka, bo był faworytem. Zwyciężyłem z nim, a zwycięstwo, po wysłuchaniu hymnu, zadedykowałem polskim szczypiornistom.

Dostał pan w ogóle kiedyś od losu porządnie w kość?

To było tydzień przed czterdziestymi urodzinami. Przyjechałem w piątek w nocy na rajd enduro w Nowym Kościele obok Jeleniej Góry, spałem trzy godziny, o piątej rano przeszedłem pieszo odcinek specjalny. Wygrałem go i o 10.32 wyjechałem na trasę okrężną, która liczyła 150 kilometrów. To był sezon, w którym prowadziłem w klasyfikacjach wszystkich dyscyplin quadowych, w których brałem udział. Czułem, że jestem królem życia. Nawet ciekawy byłem, jak to jest po czterdziestce. Rosa była na polu, więc nawierzchnia była bardzo śliska. Nagle z naprzeciwka nadjechał motocyklista, nie miał prawa tam być, to była droga jednokierunkowa. Zdążyłem tylko zrobić ruch kierownicą, wyrzuciło mnie poza drogę, ale motocyklista stracił panowanie, użył przedniego hamulca, przednie koło wpadło w poślizg i wbił się w mój łokieć i biodro. Nawet teraz, kiedy o tym mówię, czuję ból. Dwie kości miałem kompletnie zniszczone, przebiły ochraniacze i rękaw. Dłoń wisiała na skórze, a do najbliższego szpitala było 70 kilometrów. Zakażenie było pewne, bo leżałem w błocie. Karetki nie było, to był kompletny off-road. Szedłem kilometr na piechotę, a godzinę czekałem na transport do szpitala, bo karetka przypisana do zawodów nie mogła opuścić miejsca, gdzie się odbywały. Dotarłem do szpitala po pięciu godzinach. Odchodziłem od zmysłów, strzępy ręki trzymałem w emaliowanej misce. Kłóciłem się z pielęgniarką w karetce, bo chciała mnie rozebrać i nie wierzyła, że ubranie trzeba porozcinać tuż przed zabiegiem.

Bał się pan o życie?

Bałem się czy uzupełnimy kwestionariusz, bez którego nie mogła zacząć się operacja. Numeru Pesel nie pamiętałem. Adres, kod pocztowy. Województwo. Krakowskie chyba? Nie ma. No tak. Małopolskie. W końcu przyszedł lekarz, Paweł Studniarek, uspokoił mnie, że do szpitala w Jeleniej Górze trafiają wszyscy połamani z nart i innych sportowych karkonoskich wypadów i że operację przeprowadzał będzie także ordynator Krzysztof Czerkasow, który siedem lat zdobywał doświadczenie w Anglii. Potem Studniarek wziął do ręki butlę z wodą utlenioną i powiedział, że teraz czeka mnie ból. Spojrzałem tylko na etykietę producenta i powiedziałem głośno, że chociaż trochę zarobię, bo mam udziały w firmie, która tę wodę wyprodukowała. Uśmiechnął się. I tyle pamiętam, bo zemdlałem. Podawali mi morfinę przez kilka dni, ale najgorsze miało dopiero nadejść, bo po trzech miesiącach dostałem zakażenia i wszystko zaczęło się od nowa. Już w Krakowie, mój przyjaciel, znakomity ortopeda, Mariusz Bonczar i jego zespół rozłożyli mi rękę, nie mogli mnie ponownie uśpić, więc poprosiłem o odsłonięcie parawanu, bo chciałem na wszystko patrzeć. Myli kawałek po kawałku, składali rękę z ośmiu części. Zrekonstruowali całą kość łokciową. Nie bałem się, bo poznałem tych lekarzy. To świetni fachowcy, a ja ufam ludziom z pasją.

Zastanawiał się pan czasem czy za sukces w sporcie nie płaci się zbyt wysokiej ceny?

Moja kariera będzie miała sens, a ja poczuję się spełniony, jeśli przekonam władze, że nie ma różnicy między nauką jazdy, a nauką języków obcych. Jeśli uczymy języków obcych od najmłodszych lat, to dlaczego prowadzenia pojazdów mechanicznych zaczynamy uczyć dopiero szesnastolatków, a drogi publiczne stają się poligonem doświadczalnym ich umiejętności? Znajomość języków obcych poprawia jakość życia, lepiej sobie radzimy w świecie, ale umiejętność bezpiecznej jazdy to życie ratuje. Statystyki mówią, że najwięcej groźnych wypadków powodują kierowcy w pierwszych latach od uzyskania uprawnień. Jeżeli w językach obcych dzieci szybciej chłoną akcent, uczą się nowych słów, to dlaczego nie wierzymy, że dzieci także szybciej zdobędą dobre odruchy na drodze i choćby zwolnią, kiedy będzie padał deszcz, bo będą czuć, że wydłuża się droga hamowania? Dlaczego zabijamy się z nieświadomości? Chciałbym wykorzystać swój autorytet, by to zmienić, najpierw stworzyć program naukowy, który udowodni te tezy, a później przejść do czynów.

Już pan pomaga dzieciom wspierając stowarzyszenie Siemacha.

To nie pomoc, to inwestycja. Wyobraź sobie, że widzisz kandydata, na kogoś kto porysuje ci samochód. Możesz zaryzykować, że akurat nie porysuje twojego i zostawić sprawy samym sobie, ale jeśli nie chcesz ryzyka, zainwestujesz w danie takiemu człowiekowi szansy. Okazuje się, że wystarczy niewiele, by stał się on liderem społeczeństwa, kandydatem do pracy w twojej w firmie, lokomotywą, która pociągnie innych do przodu. Siemasze daję samego siebie plus jakieś pół miliona do miliona złotych rocznie. Wszyscy jesteśmy ziarnami piasku. Światło pada na ziarenko z jednej strony jest zacienione. O tym, którą stroną ziarenko odwróci się do słońca decyduje wiatr. I właśnie tym różnimy się od piasku, że mamy wolną wolę i możemy sami zdecydować, którą stroną obrócimy się do ludzi.

Komentarze (4)
avatar
maraska
15.05.2017
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
kazdy woli 20latkę niż 60latke 
avatar
Krystyna Karska
15.05.2017
Zgłoś do moderacji
0
1
Odpowiedz
rzeczywiście szkapa, a nie koń wyścigowy 
szkapa
15.05.2017
Zgłoś do moderacji
2
6
Odpowiedz
wcale mi dziada nie żal. Kasa przewróciła w głowie.Nieważna rodzina tylko nowe panienki. Na starość z kończy jak nasz premier yes, yes