Sytuacja w rajdach i F1, czyli dwóch koronnych dyscyplinach FIA, była ostatnio na tyle trudna, że możni i ważni w świecie motoryzacyjnym mogli albo skazać wszystko na zagładę, albo poczynić dramatyczne kroki w celu ratowania całego okrętu.
I wreszcie się udało, w F1 postanowiono wprowadzić drastyczne ograniczenia. W obliczu oczywistego kryzysu gospodarczego, zmniejszeniu uległy środki przeznaczane na reklamę. Formuła z reklam żyje, zdecydowano się więc na standaryzację wielu podzespołów i obniżanie różnymi sposobami kosztów. Bo jak kasy z reklam mniej, to i kasy na nowinki techniczne mniej.
W najbliższym roku testować bolidy będzie można tylko podczas sesji piątkowych przed wyścigami, silniki będą musiały wytrzymać trzy, a nie dwa weekendy emocji na wysokich obrotach, a eksperci od "gumek" i paliwa wszystkimi tajemnicami będą musieli dzielić się z konkurencją - dzięki temu poleci wiele wielkich głów, a w skarbonce pozostanie wiele euro z ich dotychczasowych pensji.
Silniki będą takie same, jak w roku 2008. Dla przeciętnego kibica to raczej bez znaczenia. Od 2010 roku wszystkie ekipy będą korzystały z takiej samej skrzyni biegów i nie będą mogły tankować bolidów podczas wyścigu. O ile pomysły o ujednolicaniu podzespołów i obniżaniu kosztów (tylko co z gigantycznymi pensjami kierowców?) mogą się kibicom podobać, o tyle brak tankowania wydaje się być aktem zwyczajnie samobójczym. Często, by nie powiedzieć zawsze, emocje podczas wyścigów ograniczają się bowiem do wizyt w boksach bądź obserwowania "bycia kogoś znanego" w parkingu.
Rajdy są w znacznie gorszej formie niż F1, tym bardziej potrzebowały więc działania i jakichkolwiek decyzji dotyczących przyszłości. Brak światowego promotora cyklu i ogólny brak chęci ze strony władz, aby takiego promotora powołać, mogły w krótkim czasie doprowadzić do wycofania się czołowych zespołów z WRC. Biorąc pod uwagę fakt, że dziś w mistrzostwach świata ścigają się praktycznie tylko dwie marki, rajdy samochodowe szybko stałyby się cyklem tak popularnym, jak rajdy motocyklów enduro.
O nowym promotorze na razie nie słychać, ale coś się w rajdach dziać zaczęło. Od 2010 roku w mistrzostwach świata będą startować nowe auta WRC, bazujące na tzw. kategorii S2000+. Niby tylko jeden plus został dodany do nazwy, ale zmiany będą potężne. Nowe samochody będą, oczywiście z powodu kryzysu gospodarczego, znacznie tańsze od dzisiejszych "wurców". Maszyny budować się będzie na bazie S2000 (taka trochę lepsza grupa N), a następnie we wszystko jakimiś sposobami wmontowany zostanie pakiet specjalny, czyli "kit" z turbosprężarką, szybszą skrzynią biegów i kilkoma innymi gadżetami. Efekt? 50 koni więcej pod maską, lepsze przełożenia biegów, stabilniejsze zawieszenie, a wszystko za około 30 tys. euro.
Dla rajdów ważniejsze od specyfiki zmian jest to, że o zmianach w ogóle zadecydowano. Obniżenie kosztów ma skłonić większą ilość producentów aut do zaangażowania się w całą zabawę, a tych którzy już się bawią, skłonić do dalszej zabawy. Trochę z przekonaniem – popatrzcie, określiliśmy warunki zabawy na jakiś dłuższy czas, promotora (czyli wodzireja) szybko znajdziemy, więc trzeba się po prostu bawić.
Nowe WRC mogą dawać naprawdę niezłą frajdę z jazdy kierowcom, sponsorom zostawić trochę pieniędzy w portfelach, a kibicom zapewnić fajne przeżycia. Samochody świetnie i bojowo wyglądają, mają dawać niezły głos dzięki nowym głośnym układom wydechowym, więc wszystko zmierza w dobrym kierunku.
Niestety także rajdy mają swoje "tankowanie". Pomysłem równie idiotycznym jest wprowadzony już wcześniej system ruchomego kalendarza rajdów. Żeby było miejsce dla nowych imprez, kierowcy WRC będą ścigać się w takim na przykład kultowym rajdzie Monte Carlo, dopiero za rok. Po tym roku znowu dany rajd "wyleci" z harmonogramu i zrobi miejsce dla innego. I tak w kółko, raz na dwa lata.
Kultowych imprez i kultowych tankowań ruszać nie należy drodzy panowie z FIA. Z resztą spraw możecie (powinniście?) robić, na co macie tylko ochotę.
Koniec kropka.