Mistrzostwa świata w lekkoatletyce Doha 2019: Piotr Lisek. Nierówno pod sufitem

Getty Images / Getty Images / Na zdjęciu: Piotr Lisek
Getty Images / Getty Images / Na zdjęciu: Piotr Lisek

- Jedna zawodniczka skręciła kark i jeździ na wózku. Paweł Wojciechowski złamał kość twarzy, Robert Sobera - śródręcza. To pokazuje, jaka siła jest w tyczce. Łamie kości, kiedy robisz coś źle - mówi brązowy medalista mistrzostw świata Piotr Lisek.

W tym artykule dowiesz się o:

[tag=53177]

Kamil Kołsut[/tag] (WP SportoweFakty): Rozmawia pan czasem z tyczką czy tylko do niej krzyczy?

Piotr Lisek: Nie rozmawiam, na tyczkę też nie krzyczę. Kiedyś krzyczałem głównie do siebie, chodziło o mobilizację. Dziś, kiedy stało się to moim znakiem rozpoznawczym, krzyczę raczej do was, do dziennikarzy i do kibiców.

Inna sprawa, że tyczkarze są wyjątkowi. Trzeba mieć trochę nierówno pod sufitem, żeby być ciągle głową w dół.

Jakie to uczucie, kiedy przeskakuje się poprzeczkę na wysokości sześciu metrów?

Jakby ktoś wystrzelił człowieka z procy. Kiedyś myślałem, że w naszym sporcie najprzyjemniejsze jest spadanie. Teraz, kiedy skaczę wyżej, zmieniłem podejście. Wystrzelenie w górę jest znacznie przyjemniejsze. Można to porównać z przyspieszeniem w samochodzie za kilkadziesiąt tysięcy złotych. Wciska w fotel.

Co pamięta pan ze skoku na rekord Polski?

Tych kilku sekund nie da się zapamiętać, mózg po prostu nie pracuje. Mam w głowie tylko moment, kiedy budzę się na materacu, patrzę w górę i widzę, że poprzeczka wciąż wisi. To są takie chwile, które mogę spokojnie obejrzeć po dwóch-trzech tygodniach. Rekord Polski tak naprawdę zobaczyłem dopiero na wideo.

Trudno zasnąć po takich zawodach?

Po sukcesie, kiedy emocje mocno grają w człowieku - na pewno. Czasem zmęczenie jest jednak tak duże, że niezależnie od wyniku po prostu wracam do hotelu i padam.

ZOBACZ WIDEO Lekkoatletyka. MŚ 2019 Doha: Joanna Fiodorow: Jeszcze nie kontaktuję! To spełnienie marzeń

Emocje zostawia pan na stadionie czy przynosi do domu?

Większość zostawiam, ale wszystkich się nie da. Czasem faktycznie rozładowuję je dopiero w domu. Jestem emocjonalnym człowiekiem, choć może nie zawsze to widać. Sporo trzymam w środku. Może dlatego czasem trudno jest o mnie coś ciekawego napisać.

Gdzie w waszym sporcie jest granica ludzkich możliwości?

Ktoś kiedyś policzył, że przy sile najlepszych kulomiotów i szybkości Usaina Bolta można skoczyć o tyczce 6.30-6.40 metra. Prawdopodobnie nigdy się do tej wysokości nie zbliżymy, bo obok bariery fizycznej w każdym człowieku jest też bariera psychiczna. Im twardszą bierze tyczkę, tym częściej włącza się myślenie. No bo jeśli będzie za twarda, może wylądować za materacem.

Skok o tyczce to niebezpieczny sport?

Ekstremalny, na zeskoku wiele może się zdarzyć. Jedna z zawodniczek kiedyś skręciła kark i dziś jeździ na wózku. Paweł Wojciechowski złamał kość twarzy, Robert Sobera - śródręcza. To mówi samo za siebie i pokazuje, jaka siła jest w tyczce. Łamie kości, kiedy robisz coś źle.

Często się pan boi?

Tak, ale to ludzka rzecz.

Jak pan sobie radzi ze strachem?

Udaję, że się nie boję. To pomaga.

W jakich momentach ten strach pojawia się najczęściej?

Im dalej w las, tym bardziej rośnie świadomość tego, co może ci się stać. A tyczka, im twardsza, tym mniej wybacza. Na najwyższych wysokościach nie ma miejsca na błąd. Wtedy nawet niewielka pomyłka może się skończyć źle.

Marcin Lewandowski: Czuwa nade mną Anioł Stróż -->

Wojciechowski najbardziej boi się momentu, kiedy tyczka po wygięciu zaczyna mu się kręcić w dłoniach.

Każdy tyczkarz ma swoje chochliki, strachy budowane na bazie przeżyć. Ja na przykład stresuję się, że moja dłoń nie jest wystarczająco dobrze przyklejona do tyczki. Nasz sport może uprawiać każdy: wysoki, niski, duży, szczupły. I tak samo, jak każdy skakać może, tak samo każdy ma w głowie swoje własne obawy.

Kiedy zapytałem Sama Kendricksa, skąd u tyczkarzy przyjaźń i rodzinna atmosfera, powiedział: "Uprawiamy niebezpieczny sport. Musimy sobie pomagać. Nie chcemy, żeby komuś stała się krzywda".

Skok o tyczce to przede wszystkim walka z wysokością i własnymi słabościami, nie z przeciwnikiem. Ważne jest to, co masz w głowie. Twoje lęki, strachy. Nasz sport przypomina trochę wkładanie ręki w zimny ogień: wiesz, że jest zimny i nie zrobi ci krzywdy, ale jednak się boisz, bo to przecież ogień. Każdy zdaje sobie sprawę z tego, że jeśli wszystko wykona poprawnie, to wyląduje na materacu. No ale przecież zawsze jest to minimalnie ryzyko błędu, który spowoduje, że spadniesz na twarde z pięciu metrów. Nie zapominajmy jednak o jednym: tyczka to naprawdę fajny sport! Gorąco polecam. Zwłaszcza tym, którzy uważają, że jest łatwy.

Są tacy?

Spotykam się z podobnymi opiniami. Są ludzie, którzy mówią: "Co to za sztuka, wygiąć kij?". A przecież tyczka nie jest elastyczna. Nie ma tak, że możesz ją chwycić w dwie ręce i zgiąć jak gałąź. Jest z twardego materiału, którego zgięcie wymaga dużej energii.

Powiedzieliśmy o sporcie. A w życiu czego pan się boi najbardziej?

Sen z powiek spędza mi to, co będę robił po zakończeniu kariery. Nie chcę zalec kiedyś z pilotem przed telewizorem, mam swoje przemyślenia i plany.

Jakie?

Za wcześnie, żeby o tym mówić. Myślę, że najlepiej spełniłbym się, gdybym mógł dobrze zjeść. Najlepiej u siebie. Nie chcę wychodzić na człowieka skrajnie pragmatycznego, ale staram się myśleć o przyszłości. Niedawno zostałem przecież ojcem.

Ta perspektywa skłoniła pana do planowania życia po karierze?

Myślałem o tym już wcześniej. Nie mam zamiaru kończyć kariery, chciałbym skakać jak najdłużej. Nie mogę jednak zapominać o tym, co będzie po niej. Muszę zapewnić mojej rodzinie dobry byt.

Ustaliliśmy, że skok o tyczce jest niebezpieczny. Nie ma obaw, że ojcostwo zmieni pana podejście do sportu?

Bo zacznę bardziej na siebie uważać? Nie, nie wydaje mi się. Strażak, żołnierz czy policjant w drodze do pracy też mają z tyłu głowy, że nie chcą zostawić swojej rodziny, a w skoku o tyczce niebezpieczeństwo jest przecież nieporównywalnie mniejsze.

Sport to życie w delegacji. Pan często zabierał żonę na zawody?

Ola skakała kiedyś o tyczce i sama chciała ze mną jeździć. Na początku często podróżowaliśmy we dwójkę, ale z czasem sytuacja zaczęła się komplikować. Wiadomo: skakałem lepiej, więc i podróżowałem dalej. Dziś w domu jestem gościem, rzadko widzę się z rodziną. Gdybym mógł zmienić w sporcie jedną rzecz, to chciałbym mieć więcej czasu. Dla mamy, żony, przyjaciół, znajomych.

Kiedy żona jest w domu, a pan na wyjeździe, wisicie wieczorami na telefonie?

Mamy zdrowe relacje. Nie będę jej przecież opowiadał, że właśnie wypiłem wodę i za chwilę idę na trening. Generalnie staram się nie używać zbyt często telefonu. Bronię się przed tym, jak mogę, ale w dzisiejszych czasach to nie takie proste. Istnienie w świecie sportu wymaga korzystania z social mediów. Do niedawna myślałem, że uda mi się tego uniknąć, a dziś czasem nawet sprawia mi to przyjemność. Wśród moich znajomych używanie telefonu w towarzystwie jest jednak niemile widziane. Jestem z nich dumny.

Irytują pana media? Wszędzie Piotra Liska dużo i trudno uciec od wrażenia, że zawsze mówi to samo.

Dziennikarzy trudno jest zaskoczyć, a kibic łatwo karmi się sukcesami. Natłok informacji jest tak duży, że fajne wyniki są szybko trawione. Nie mówię, że to dobrze, czy źle. Po prostu takie mamy czasy. A ja mówię, jak jest. Nie będę wymyślał niczego na siłę, ani robił z siebie kogoś, kim nie jestem.

Jest was dwóch, o medale walczy też Wojciechowski, więc powinno być lżej. Pan często mówi w liczbie mnogiej: "My, ja i Paweł..."

A ludzie, którzy rozpoznają mnie na ulicy, czasem mówią do mnie: "O, Paweł Lisek!".

Miał pan na życie inny pomysł niż tyczka?

Jestem z małej, 3,5-tysięcznej wsi pod Poznaniem. Mama prowadzi zakład fotograficzny, który założył dziadek. W młodości, kiedy chciałem zarobić na swoje zachcianki, biegałem z kamerą po weselach. Lubiłem to. Miałem jakieś zabezpieczenie, ale los rzucił mnie w innym kierunku. To była dobra praca, ale nie szczyt marzeń.

Każdy syn powie o swojej matce, że jest najmądrzejsza, a moja w swojej mądrości wychowywała mnie tak, żebym umiał sobie poradzić w życiu.

Polacy zagrali va banque. Decydował kalkulator. Nasza korespondencja z Kataru -->

Dokuczał pan?

Byłem łobuzem, ale tym miłym.

Takim z piosenek disco polo?

Łobuz kocha najbardziej, nie? Zawsze uważałem, że jeśli robię dowcip, to musi być kreatywny. Kiedyś na przykład odłączyłem babci antenę od telewizora i powiedziałem, że to przez wiatr. Przez pół dnia nie mogła nic oglądać. Dla mnie to był kreatywny żart.

...

Proszę pamiętać, że jako dzieciak musiałem wejść na dach, poluzować tę antenę. To wymagało jakiegoś pomysłu! Miałem aktywne dzieciństwo. Byłem takim gościem, który a to się wywróci, a to pobije gdzieś z kolegami. To chyba normalne dla dzieciaka, którego wszędzie jest pełno i ciągle gdzieś wkłada nos. W szkole nie byłem aniołem, trochę uwag się w dzienniczku nazbierało. Szedłem do niej bokiem, zbaczałem z kursu, ale zawsze docierałem na miejsce. Nie byłem chamem-chuliganem, raczej śmieszkiem.

Szybko wyjechał pan do internatu.

Miałem 16 lat i to był jeden z najwspanialszych okresów w moim życiu. Moja mama też kiedyś mieszkała w internacie, więc wiedziała, że to dobry pomysł. Nie spodziewała się tylko, że po liceum nie wrócę już do domu, tylko przeprowadzę się do Szczecina. Poszedłem tam za zapleczem szkoleniowym oraz Wiaczesławem Kaliniczenką.

Trenowaliście razem do 2015 roku. Dlaczego się rozstaliście?

Nie ma tu tajemnicy, ani wielkiej historii. Po prostu: rozbieżność zdań, różnica charakterów. W pewnym momencie zaczęliśmy się ze sobą męczyć i uznałem, że przyszedł czas na zmiany. Dziś pracuję z Marcinem Szczepańskim.

Wracając do łobuzerki: żałuje pan afery, która wybuchła po zgrupowaniu w Chula Vista?

Żałuję tylko tego, że wokół całego wydarzenia zrobiło się tak głośno. To było sztucznie nadmuchane wydarzenie, hucznie nazwane "aferą". W ośrodku, gdzie trenowaliśmy, nie wolno było posiadać alkoholu, a w naszej lodówce było piwo. Nie pamiętam już: jedno czy dwa na kilka osób. Musieliśmy zmienić hotel. Dawno o tym wszystkim zapomniałem.

To prawda, że kiedyś skakał pan o szlabanie?

To była tyczka, którą ktoś przerobił na szlaban, a później znowu stała się tyczką.

Zdarzało się panu używać do skakania innych dziwnych przedmiotów?

Kija od szczotki, ale tak robi chyba każde dziecko. Mnie od zawsze interesowała ta tyczka. Wiem, że to może brzmieć trochę dziwnie. Chłopak ze wsi i gdzie tu tyczka, a gdzie oranie pola?

Często pan to powtarza: "chłopak ze wsi".

Taki jestem. Wiem, skąd pochodzę i co komu zawdzięczam. Zawsze miałem szczęście do ludzi. Trafiałem na bardzo dobrych. Mówili mi: "Idź tu, idź tam". Tacy ludzie-drogowskazy.

Wróci pan kiedyś na wieś?

Jasne! Teraz mieszkam na obrzeżach Szczecina. Mamy z Olą bliźniaka, mały ogródek, jest gdzie wyjść z pieskiem. Chciałbym kiedyś mieć większy dom, ale to już poważne przedsięwzięcie. Kolejny odcinek tego, co najczęściej spędza mi sen z powiek: co ja będę robił po tej karierze?

Komentarze (2)
avatar
Józef Jarzemski
1.10.2019
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Teraz skoki o tyczce są bezpieczniejsze, ze względu na stosowanie elastycznych tyczek z niesamowicie wytrzymałych tworzyw. Pamiętam czasy gdy skakało się na bambusie, a tyczki z rur ze stopów a Czytaj całość
avatar
yes
1.10.2019
Zgłoś do moderacji
0
3
Odpowiedz
Nie chcę by do mnie krzyczał. Bliżej ma do tyczki i stojaków z poprzeczką.