Kamil Kołsut (WP SportoweFakty): Jest pani aniołem czy ma diabła w duszy?
Karolina Kołeczek: Rodzice wychowali mnie na grzeczną dziewczynkę. Czasem to dobrze, czasem źle. Muszę się uczyć asertywności i mówienia: "nie". Jestem Koziorożcem. One są bardzo spokojne, uprzejme. Potrafią dogadać się ze wszystkimi i dostosować do każdej sytuacji. Trochę jak kameleony. Ja też jestem bardzo spokojna. Wolno mówię, wolno jem, rzadko się kłócę. Żyję powoli. Unikam stresu, lubię mieć wszystko zaplanowane.
A niektórzy mówią, że Karolina Kołeczek lubi czasem "odpiąć wrotki".
Tylko na bieżni. Tam muszę pokazać pazur. Po prostu kumuluję całą energię, by wyzwolić ją w odpowiednim momencie. Wiadomo, że po ciężkich przygotowaniach i zakończonym sezonie przychodzi czas, w którym można poświętować, spędzić czas z najbliższymi. Na co dzień skupiam się jednak na sporcie. Nie chcę, aby cokolwiek mnie rozpraszało czy wpływało na regenerację.
Czasem pani żałuje?
Absolutnie. Nie byłam nawet na studniówce, bo miałam zawody. Wiele dziewczyn bardzo na nią czekało, a dla mnie nie było to żadne wielkie wydarzenie. Nie lubię imprez. Zawsze wybierałam sport, nigdy nie miałam z tym problemu.
Jest pani samotniczką?
Lubię ludzi i lubię rozmawiać, ale równie mocno cenię sobie spokój. Mam swój świat. Czasem lubię pobyć sama, to wynika pewnie z mojej osobowości. Czytam wtedy książki, słucham muzyki, oglądam seriale. Rozwijam się w kierunku fizjoterapii, urzekła mnie medycyna wschodnia, czytam dużo o akupunkturze.
Powiedziała pani kiedyś, że "w sporcie nie ma miejsca na przyjaźń".
Jest o nią bardzo trudno. Koleżeństwo - owszem, ale sama w świecie lekkiej atletyki nie znalazłam prawdziwej przyjaźni. Może ci, którzy jeżdżą często na zgrupowania, odbierają to inaczej. Ja nigdy nie miałam jednak dużej grupy, właściwie od zawsze pracuję indywidualnie z trenerem.
ZOBACZ WIDEO Stacja Tokio #3: Uratowana kariera. Tomasz Kaczor wicemistrzem świata
Kilka lat temu znalazła się pani na liście podczas wyborów do Rady Powiatu Sandomierskiego.
Wystartowałam jako znany sportowiec z regionu i niewiele mi zabrakło. Nie ma tu jednak żadnej głębszej historii, ani ciągu dalszego. Nie planuję kariery w polityce.
Pochodzi pani ze sportowej rodziny?
Mam siostrę-bliźniaczkę, starszego brata oraz starszą siostrę. I nikt nigdy w mojej rodzinie nie uprawiał wyczynowo sportu! To ciekawe, podobne sytuacje zdarzają się rzadko. W sporcie zakochałam się sama. Już w dzieciństwie dużo grałam w piłkę.
Chłopaki na podwórku chętnie grali z dziewczyną?
Każdy chciał mieć mnie w drużynie! Nie chodziło tylko o płeć, po prostu byłam dobra. I szybka. Grałam na różnych pozycjach. To były lata dziewięćdziesiąte, nie było jeszcze Orlików, ładnych boisk. Raczej asfalt, żużel. Kopaliśmy piłkę po ulicach, łąkach. Często wracałam do domu z pozdzieranymi kolanami, ale nie przytrafiła mi się żadna kontuzja. Zawsze byłam trochę "chłopczycą". Nigdy nie bawiłam się lalkami, wolałam majsterkować. I robić rzeczy, które wybuchają. Wie pan: eksperymenty z petardami, proszkiem do pieczenia. Tylko zawsze bezpiecznie! Miałam fajne, aktywne dzieciństwo.
Dlaczego bieganie, nie piłka?
Nawet myślałam trochę o tej piłce, ale nie było u nas sekcji dla dziewczyn. A że byłam szybka i sprawna, to wybrałam lekką atletykę. Czułam, że mogę być w tym dobra.
Paweł Wojciechowski. Człowiek z polotem -->
Podobno mama chciała, żeby została pani stomatologiem?
Rodzice zawsze dawali mi wolną rękę i wspierali w tym, co robię. A u mnie na pierwszym miejscu był sport. Staram się go łączyć z nauką. W 2015 roku obroniłam licencjat z fizjoterapii, teraz planuję magisterkę. W międzyczasie wyjechałam do Anglii.
Po co był pani ten wyjazd?
Po ukończeniu wieku młodzieżówki miałam fajny rok, biegałam naprawdę przyzwoicie. Później przyszedł jednak trudny czas, ciężko było mi zejść poniżej granicy trzynastu sekund. Byłam rozczarowana i pytałam siebie: "Dlaczego tak jest?".
Czuła pani, że w pewnym momencie dostała łatkę "niespełnionego talentu"?
Zastanawiałam się, dlaczego dziewczyny, z którymi wygrywałam jako młodzieżówka, teraz biegają w finale mistrzostw Europy czy świata i zdobywają medale, a ja nie. Byłam zażenowana. Szukałam miejsca, w którym popełniłam błąd. Uznałam, że tkwi w treningu. Pojechałam do Anglii, tam pracowałam z Jerzym Maciukiewiczem. Dużo obserwowałam, sporo się nauczyłam. Aż w końcu uznałam, że muszę poszukać czegoś innego. W klinice Rehasportu jeden z fizjoterapeutów polecił mi Piotra Maruszewskiego.
Czym panią przekonał?
Podczas pierwszego spotkania zrobiłam wielkie oczy. Byłam przerażona jego podejściem do treningu. Z jednej strony się bałam, a z drugiej byłam zafascynowana. Uznałam, że nic nie stracę, mogę tylko zyskać. Zaczęliśmy pracować po mistrzostwach Europy w Berlinie, w październiku. Trener płotki znał tylko z telewizji, musiałam go błyskawicznie wprowadzić w ten świat. Zapewnił mnie, że po moim powrocie z wakacji będzie wiedział niemal wszystko. I faktycznie tak było.
Ze względu na trenera rzuciła pani wszystko i przeprowadziła się do Poznania.
W tym roku mam mistrzostwa świata, a w przyszłym igrzyska olimpijskie. Musiałam zaryzykować.
Trener chwali panią za ogromną wiedzę o biegu przez płotki, z której wcześniej nie do końca zdawała pani sobie sprawę.
W Polsce nauczono mnie, że trener w relacji z zawodnikiem zawsze jest nieco wyżej. Trzeba precyzyjnie wykonywać jego plan. Często szkoleniowcy nie dopuszczali mnie do głosu, o treningu mogłam porozmawiać dopiero po jego zakończeniu. A w naszej relacji wszystko jest otwarte. Jestem dorosłą kobietą i dojrzałym sportowcem, więc trener mnie słucha. Szanuje moje zdanie. Jesteśmy drużyną.
Często słyszała pani głosy: "Co ona robi? Dlaczego pracuje z człowiekiem, który nie ma pojęcia o płotkach"?
Oczywiście. Mówili: "Co ta Kołeczek znowu wymyśliła?!". Zdawałam sobie sprawę, że ryzykuję, ale jednocześnie widziałam, że nasz trening idzie w dobrym kierunku. Świetnie się czuję, szybko biegam. Imponuje mi podejście trenera Maruszewskiego do sportu, jego chęć nauki. Często jest tak, że trenerzy wrzucają wszystkich do jednego worka. Myślą, że jeśli coś zadziałało na jednego sportowca, to pomoże też drugiemu. A my przecież uprawiamy dyscyplinę indywidualną! Tak, jak lekarz diagnozuje pacjenta, tak i trener powinien diagnozować sportowca. Sprawdzić, czego potrzebuje.
Odchodzicie od sztywnych makro- i mikrocykli treningowych, stawiacie na ciągłą gotowość startową, pracujecie z dnia na dzień. Podobno wasz plan na rok zmieścił się na kartce A5. Maruszewski to szkoleniowiec przyszłości?
W sprintach często nie warto wchodzić w duże objętości treningowe, bo później można nie zdążyć z formą na imprezę docelową. A szybkości nie da się wytrenować w miesiąc, to jest ciągła praca. Trener podkreśla, ze sprinter zawsze musi być sprinterem. Inna jest technika pokonywania płotków przy czasach na poziomie 13.10, a inna przy 12.70. Trzeba więc trenować szybko. A ja też, kiedy jestem szybka na treningu, bardziej sobie ufam. Rośnie moja pewność siebie.
Jak długo trwa pani trening?
Czasem zaczynam o dziesiątej, a kończę około osiemnastej. Robię trzy mocne jednostki w tygodniu, dzielą je przerwy na regenerację. Trening to nie tylko praca fizyczna, ale także rozmowy i dyskusje. Bywa, że dzięki jednej małej rzeczy da się biegać o dziesiątą sekundy szybciej, ale jej znalezienie wymaga dużo czasu.
To prawda, że do dziś pani na sporcie nic nie zarobiła, tylko wszystko inwestuje w siebie?
Więcej do sportu dokładam, niż na nim zarabiam. To inwestycja, która - mam nadzieję - kiedyś się zwróci. Poświęciłam jej tak dużo, że dziś chcę robić wszystko na sto procent. Korzystam z pomocy osteopaty i fizjoterapeuty, chodzę na akupunkturę. Dużą uwagę przywiązuję do diety i suplementacji, sporo czasu poświęcam też pracy nad głową. Trzeba ją ćwiczyć tak samo, jak mięśnie.
Mocnej głowy potrzeba było po halowych mistrzostwach Europy w Glasgow, gdzie jechała pani ze świetnym wynikiem, a skończyła na eliminacjach.
Miałam naprawdę niezły sezon, ale dwa tygodnie przed mistrzostwami dopadła mnie angina. Straciłam kilka treningów i czułam się niepewnie. Miałam świadomość, że nie wykonałam pracy, którą powinnam. Pojawiło się za dużo nerwów.
Paweł Fajdek. Rówieśnik wolnej Polski -->
Latem zadebiutowała pani w Diamentowej Lidze. Na płotkarkę w zawodach tej rangi czekaliśmy kilkanaście lat.
Rzadko mam okazję startować z Amerykankami czy Jamajkami, więc było to dla mnie cenne doświadczenie. Czułam się trochę nieswojo, biegnąc obok Kendry Harrison czy Shariki Nelvis. Pojawiło się u mnie za dużo niepotrzebnych emocji i ekscytacji. Potrzebowałam jednak takiego przeżycia.
Czuje pani, że może biegać kiedyś tak jak Harrison (12.20), czy takie wyniki są poza zasięgiem?
Jestem w stanie biegać na poziomie 12.55-12.60. A poniżej? Nie wiem. Harrison jest fenomenalna, w sposobie poruszania się dzieli nas przepaść. Widać, że trenowała akrobatykę. Nie boi się płotków, pokonuje je perfekcyjnie: szybko, na milimetry, bardzo nisko. Idealnie wychodzi z bloków, doskonale przyspiesza. Zawsze idzie po swoje. Jest jak lwica, pitbull spuszczony ze smyczy. Mogę ją tylko obserwować.
A naśladować?
Są pewne reguły, których płotkarki muszą przestrzegać, ale tak naprawdę każda biega inaczej. Co ma Harrison, czego nie mam ja? To są detale, trudne do wytłumaczenia. Czasami siedzimy i przez całą noc analizujemy jeden z elementów jej biegu.
Jest pani perfekcjonistką?
W sporcie nie chodzi o perfekcjonizm, tylko o autentyczność oraz umiejętność zachowania pewnych zasad. Trzeba dążyć do tego, żeby dobrze się czuć i wiedzieć, co robić. Kluczem do sukcesu jest bieganie skuteczne, nie perfekcyjne.
Eliminacje biegu na 100 metrów przez płotki na mistrzostwach świata w Katarze zaplanowano na sobotę (16:15). Półfinały (18:05) i finały (19:50) odbędą się dzień później.