Nie dla niego dieta Lewandowskiej. Piotr Lisek - "czerstwy cham", który wygrywał na tyczkach Bubki

PAP / Bartłomiej Zborowski / Piotr Lisek zdobył srebrny medal mistrzostw świata w 2017 roku
PAP / Bartłomiej Zborowski / Piotr Lisek zdobył srebrny medal mistrzostw świata w 2017 roku

Władysław Kozakiewicz nazwał go czerstwym chamem, a on to stwierdzenie polubił. Anna Lewandowska opracowała dla niego dietę, ale wygrała miłość do schabowego. Od surfingu w sieci woli surfing po falach. Oto Piotr Lisek, wicemistrz świata z Londynu.

W tym artykule dowiesz się o:

- To jest czerstwy cham, który nie odpuści. Jak ja. Widać w jego oczach, na jego twarzy, że zawsze walczy i będzie wygrywał. Najwyższy czas, aby polska tyczka znów rządziła na świecie - powiedział legendarny Władysław Kozakiewicz o Lisku, gdy na mityngu w centrum handlowym w Poczdamie jako pierwszy Polak w historii pokonał 6 metrów i ustanowił absolutny rekord Polski.

[tag=41613]

Lisek[/tag] ani myślał się obrażać na słowa, które złoty medalista olimpijski z Moskwy wypowiedział w rozmowie ze Sport.pl. "Czerstwego chama" przyjął jak swojego i razem z trenerem Marcinem Szczepańskim zaczął używać tego określenia. Zaznacza jednak, że chamem, który nie odpuszcza, jest tylko w sporcie, nie w życiu.

A skoro "czerstwy cham", to nie może być przecież ułomek. Ktoś taki to w naszej wyobraźni kawał chłopa. Lisek, ze swoimi 194 centymetrami wzrostu i 94 kilogramami mięśni świetnie do tego wyobrażenia pasuje. Gorzej do skoku o tyczce.

Renaud Lavillenie, aktualny rekordzista świata - 176 centymetrów wzrostu, 60 kilogramów wagi. Thiago Braz, mistrz olimpijski z Rio de Janeiro - 183 cm, 75 kg. Sam Kendricks - mistrz świata z Londynu - 185 cm, 77 kg. Parametrami Liskowi najbliżej do Pawła Wojciechowskiego - 190 centymetrów, 85 kilogramów. 26-latek z klubu OSOT Szczecin wie, że przydałoby się zrzucić parę kilo, ale jakoś nie daje rady.

ZOBACZ WIDEO Anita Włodarczyk: Najtrudniejszy konkurs w karierze. Scenariusz był inny (WIDEO)

Lewandowska miła, ale nie pomogło

Nie pomogła nawet dieta, którą rozpisała dla niego Anna Lewandowska. Srebrny medalista MŚ w Londynie szczerze przyznaje, że to przez niego. - Jestem chłopakiem spod poznańskiej wsi i ja lubię po prostu zjeść. Nie udało mi się trzymać zaleceń, więc i efektów nie było. Chcę jednak od razu podkreślić, że w tym przypadku nie było żadnej winy Ani Lewandowskiej. To bardzo miła, ciepła, fajna osoba, z którą aż chce się współpracować. Problem, że psychicznie nie byłem na to przygotowany - mówił w styczniu w rozmowie z WP SportoweFakty.

Sprawa jest prosta - Lisek za bardzo lubi schabowego. A skoro jako zdecydowanie najcięższy i najwolniejszy na rozbiegu tyczkarz ze światowej czołówki radzi sobie świetnie i potrafi już przejść nad poprzeczką zawieszoną na wysokości sześciu metrów, to zmiany chyba nie są potrzebne? Wzrost i waga Polaka mają też przecież swoje plusy - dzięki nim jest najsilniejszym tyczkarzem i może używać najtwardszych tyczek. Trudniej takie zgiąć, ale kiedy już się uda, oddają więcej energii, niż te miękkie.

Jak to się stało, że pochodzący z Dusznik zawodnik, który wygląda raczej na sprintera niż tyczkarza, trafił do tej dyscypliny? Jako młody chłopak trenował biegi przełajowe, potem skok wzwyż. Pojawiła się jednak obawa, że do tej drugiej konkurencji będzie za niski i zaczął skakać o tyczce. Okazało się jednak, że Lisek "wystrzelił" w górę. 194 centymetry to dla skoczka wzwyż wzrost jak najbardziej odpowiedni (rekordzista świata Javier Sotomayor był o centymetr wyższy). Dla tyczkarza - trochę za dużo. Ale kolejnej zmiany dyscypliny już nie było.

Tyczki od cara skoków

Jako 19-latek trafił do trenera Wiaczesława Kaliniczenki, który w ciągu kilku lat współpracy dużo opowiadał Liskowi o tym, jaki był Siergiej Bubka i starał się pewne cechy osobowości legendarnego cara tyczki przenieść na Polaka. Wydaje się, że w pewnym stopniu mu się udało. Opowieści Kaliniczenki musiały też naszego reprezentanta zaczarować, bo gdy przypadkiem pojawiła się okazja, żeby skakać na sprzęcie Bubki, Lisek nie zastanawiał się ani chwili.

Kilka tygodni temu tyczki Polaka zaginęły gdzieś na lotnisku w Casablance, jego start w mityngu Diamentowej Ligi w Monako był zagrożony. Miał zrezygnować, ale wtedy organizatorzy pozwolili mu wygrzebać sobie coś z garażu. - Szukam więc, patrzę... A tu pokrowiec z napisem "S. Bubka"! Wiedziałem od razu, co się święci. Sprawdziłem parametry, zgadzały się. Właściciela o zgodę zapytałem za pośrednictwem trenera Witalija Pietrowa. No i później, mówiąc skromnie, udało mi się wygrać! - opowiadał nam Lisek. Mówił też, że magia właściciela tyczek chyba zadziałała, bo po kilku próbach zapomniał o tym, że skacze na pożyczonych "kijach".

Kaliniczenko i Lisek mają silne osobowości, nie dziwi zatem, że w końcu, w 2015 roku ich drogi się rozeszły. Obaj nie chcą opowiadać o tym dlaczego, mówią o sobie z szacunkiem. 26-letni obecnie zawodnik z Dusznik trenuje teraz z Marcinem Szczepańskim. Efekty są znakomite.

W 2012 roku najpotężniejszy tyczkarz w światowej czołówce miał jeszcze wpadkę - został zdyskwalifikowany za doping, ale tylko na sześć miesięcy. Nie było premedytacji, a jedynie zaniedbanie - ogólnodostępny w sklepach napój miał w składzie zakazaną geraminę. Po okresie karencji słychać było o Lisku już tylko z powodu dobrych wyników.

W 2014 roku skakał już 5,82. Rok później 5,90, ex aequo z Pawłem Wojciechowskim został też brązowym medalistą mistrzostw świata w Pekinie. Na halowych mistrzostwach świata w Portland w 2016 roku też był brąz, a na igrzyskach olimpijskich w Rio czwarte miejsce.

Złoto i srebro było wtedy poza zasięgiem, bo Renaud Lavillenie i Thiago Braz toczyli o nie walkę ponad szóstym metrem, ale do brązu zabrakło niewiele. Zgarnął je jednak Sam Kendricks. Dla czwartego Liska został medal z drewna, i to dosłownie. On sam tak właśnie nazywa miejsce tuż za podium, a w rozmowie z TVP z uśmiechem mówił, że drewniany krążek sobie wystruga. Strugać nie musiał, zrobił to za niego przyjaciel rodziny.

Po zakończeniu sezonu zdecydował się na ważny krok w życiu osobistym. W październiku poślubił Aleksandrę Wiśnik, również tyczkarkę (rekord życiowy 4,15). W internecie furorę robił film z pierwszego tańca pary, nagrany przez trenera Szczepańskiego. Lisek i jego wybranka tańczą na nim w różnych stylach w rytmie kilku różnych przebojów.

Szok, że byłem taki mocny

Rok 2017 to dla Piotra Liska huśtawka nastrojów. Miał sporo pecha - przed Halowymi Mistrzostwami Europy w Belgradzie złamał trzy tyczki, w tym dwie najważniejsze - tę, której używał między 5,70 i 5,80, i tę, która pomogła mu pokonać 6 metrów. - Nie wiem, jak to jest możliwe, czy to zrządzenie losu, czy ktoś złośliwie nimi rzucił na lotnisku - żalił się zawodnik OSOT Szczecin. Do tego jedna z pękających tyczek poharatała mu dłoń.

Później było wspomniane zaginięcie sprzętu w Casablance, kolejny raz to samo spotkało jego i Pawła Wojciechowskiego już w Londynie. Tym razem Polacy zrobili jednak wokół sprawy trochę szumu i sprzęt dosyć szybko się znalazł. Szczęścia było więcej niż pecha, ale ten rodzaj szczęścia jest akurat wynikiem ciężkiej pracy.

Rekordowe sześć metrów w Poczdamie zachwyciło całe polskie środowisko lekkoatletyczne. Na HME w Belgradzie, które tak źle się dla Liska zapowiadały, było złoto na "kijach" pożyczonych od Wojciechowskiego (5,85). Na sprzęcie od Bubki - triumf w Monako. A w najważniejszej imprezie sezonu w Londynie - najlepszy w karierze wynik na otwartym stadionie (5,89) i srebrny medal. Przed nim znów był Kendricks, ale tym razem tylko on.

- Byłem w szoku, że jestem podczas konkursu taki mocny - mówił po zawodach, choć przyznał, że gdy po dwóch nieudanych próbach na 5,65 przed trzecią zmienił tyczkę na twardszą, były duże nerwy. - Skąd się wzięła moja forma? Ja robię swoje i za dużo o tym nie myślę. Ciężko pracuję, nie leniuchuje i tyle. Może jestem trochę szybszy, poprawiłem też technikę. A że jestem silny? Jeśli jestem najcięższy, to muszę być najsilniejszy - komentował życiowy sukces.

Zapewniał też, że w tym roku jeszcze nie czas na rozluźnienie, bo przed nim jeszcze Diamentowa Liga, a ona jest jak drugie mistrzostwa świata. Z drinkiem z palemką leżeć nie zamierza, musi przecież w końcu odgryźć się Kendricksowi.

Jak to się uda, w końcu przyjdzie czas na relaks. Na pewno nie przed smartfonem i bez udziału mediów społecznościowych, bo tych Lisek nie lubi. Popularnego "fejsa" nazywa "mózgojebem naszych czasów". On woli realny świat - spacer, rozmowy, grę w karty. Od surfowania po internecie zdecydowanie woli surfing po wodzie, na desce. Najlepiej z dziadkiem Marianem, rocznik 1940. W końcu to on surfingu go nauczył.

Źródło artykułu: