Przynajmniej na razie wydaje się, że rację mają ci, którzy dość pesymistycznie opisują losy sztafety. Wysokie oczekiwania są zrozumiałe, bo przecież trzy lata temu w Tokio nasza sztafeta 4x400 metrów wywalczyła srebro w rywalizacji kobiet i złoto w rywalizacji mieszanej.
Okazuje się, że zupełnie inne zdanie na ten temat mają same przedstawicielki tej sztafety, które zupełnie nie zgadzają się z takimi opiniami.
- Oglądamy chyba inną sztafetę. Śledzę wyniki i widzę, że padają rewelacyjne rezultaty. Nie ma się co martwić, bo jeśli tylko dopisze zdrowie, to będziemy mieli kłopot bogactwa. Ja za to ciągle słyszę, że nie jest kolorowo. A właśnie, że jest kolorowo, a nasza przyszłość rysuje się bardzo optymistycznie. W ogóle nie rozumiem tych narzekań i pesymistycznych opinii. Już w zeszłym roku tłumaczyłam wszystkim, że to dobrze, że problemy przytrafiły się akurat rok przed igrzyskami, bo najważniejszy będzie ten sezon. Dziewczyny miały czas, by złapać oddech i teraz wracają do sportu z podwójną mocą - mówi doświadczona sprinterka, Marika Popowicz-Drapała.
Ona sama od lat była specjalistką od biegu na sto metrów, ale obecnie przygotowuje się już pod kątem 400 metrów i liczy, że uda jej się załapać do drużyny na najważniejsze imprezy tego roku. Ona sama jest już po pierwszym sprawdzianie na sto metrów podczas Orlen Cup w Łodzi, gdzie zajęła szóste miejsce z czasem 7.30.
ZOBACZ WIDEO: Był rewelacją PGE Ekstraligi. Co dalej?
- Staram się nie czytać i nie słuchać tych komentarzy, które stwierdzają, że to emerycka sztafeta, że już się skończyłyśmy. Ja trenuję 23 lat i od 23 lat czytam o sobie, że się kończę. Trzeba przyznać, że uprawiamy sport także dla siebie i chcemy sobie coś udowodnić. Jak czytam te wypociny, to myślę sobie: "ok, zobaczymy”. Lekkoatletyka to prosty sport, dlatego dopuszczam do siebie tylko optymistyczne wiadomości. Ja jestem w tej sztafecie nowa, ale naprawdę mogę powiedzieć, że poza duchem rywalizacji, naprawdę czuć wsparcie. To prawdziwa drużyna, która nakręca się na lepsze wyniki - zdradza zawodniczka.
Choć większość uczestniczek sztafety trenuje własnym tokiem, to okazuje się, że panie są w stałym kontakcie i mocno mobilizują się do jeszcze większego wysiłku na treningach.
- Nawet kilka dni temu pisałam do Natalii Kaczmarek i motywowałam ją, by w końcu poprawiła swoją życiówkę na 100 metrów, bo to wstyd, żeby wicemistrzyni świata miała taki wynik w sprincie. Trzymamy za siebie kciuki. I już widać, że to się sprawdziło. Mogę zapewnić, że ducha nikt nie stracił. Justyna Święty-Ersetic mówiła o depresji, przerwa być może była jej potrzebna. My mamy momenty zwątpienia, ale nam nie wypada płakać publicznie. Mówimy o tym dopiero, gdy jest to przepracowane. Ja wróciłam po zerwaniu mięśni, po urodzenia dziecka, a jakoś nigdy motywacji nie brakowało - przyznaje Popowicz-Drapała.
Przypomnijmy, że ubiegły sezon zakończył się przedwcześnie dla Anny Kiełbasińskiej, Igi Baumgart-Witan i Justyny Święty-Ersetic z powodu kontuzji. Dodatkowo Święty-Ersetic zmagała się z depresją. Z kolei Małgorzata Hołub-Kowalik wraca po urodzeniu dziecka. Co gorsza, swojej szansy na wejście w miejsce starszych koleżanek nie wykorzystała żadna z młodszych zawodniczek. Wychodzi więc na to, że faktycznie największą rywalką dla dotychczasowych uczestniczek sztafety będzie właśnie 35-letnia Marika Popowicz-Drapała.
- Jestem wszechstronna, ale w tym roku przygotowuje się głównie do 400 metrów. Cieszą mnie wyniki w Orlen Cup, bo to oznacza, że szybkościowo jestem na tym samym poziomie, co wcześniej, a w moim wieku wcale nie jest to takie łatwe. Zdaję sobie sprawę, że w tej sztafecie zawsze celuje się wysoko. Ania Kiełbasińska sama zresztą mi mówiła, że założenie jest takie, że trzeba celować w księżyc, bo nawet jeśli nie wyjdzie, to uda się ustrzelić w jakąś gwiazdę - dodaje.
Ona sama przeszła długą drogę, by znów walczyć z najlepszymi zawodniczkami na świecie. codzienne treningi musi łączyć z rolą mamy dla swojego syna. Jak widać, na razie wychodzi jej to znakomicie. Przyznaje jednak, że nie zawsze jest to łatwe.
- Trudno jest łączyć karierę z macierzyństwem. Czasami faktycznie nie da się tego połączyć, więc cierpię na tym i ja, i mój syn. Mam wspaniały sztab, Ignaś ma fantastycznego tatę i babcię. Gdy miałam obóz w Toruniu, to potrafiłam po treningu jechać 40 kilometrów do domu, by o godzinie 21 położyć syna spać, a chwilę później wrócić do hotelu, by rano zrobić porządny trening. Takie życie sobie wybrałam. Nie narzekam, staram się pokazywać synowi, że można spełniać swoje marzenia i realizować się. Chcę pokazać, że dziecko nie przeszkadza, a może jeszcze zmotywować. Przyznaję jednak, że na zgrupowaniach zdarzają się trudne momenty. Przez pierwszy tydzień może być ok, ale w drugim tygodniu praktycznie zawsze pojawiają się łzy - wyznaje.
Czytaj więcej:
Dla sukcesu poświęciła zdrowie
Skrzeszowska walczy o kolejne rekordy. "Musiało mi się na nowo zachcieć biegać"