Pewnego pięknego lipcowego dnia, 1963 roku, zamknięto miasto Wrocław. Polscy koszykarze szykowali się wówczas do mistrzostw Europy, które miały być rozegrane w tym mieście. - Był strach, bo przecież ofiar miało być nawet kilka tysięcy. Myśmy wtedy byli w Polsce, jeździliśmy z kadrą, ale moja przyszła żona, Honorata była zamknięta w czterech ścianach we Wrocławiu - opowiada Mieczysław Łopatka, zawodnik Śląska Wrocław i słynnej polskiej kadry koszykarskiej z lat 60.
- Epidemię przywiózł do Polski oficer SB, który wrócił z Azji (z Indii - przyp. red.). My wtedy byliśmy poza Wrocławiem, trenowaliśmy z kadrą, jeździliśmy po Polsce - opowiada pan Mieczysław.
- Wiele wskazywało na to, że mistrzostwa mogą zostać przeniesione do Łodzi. Miasto było zamknięte, a termin się zbliżał - wspomina Łopatka.
ZOBACZ WIDEO: Koronawirus. Ministerstwo opublikowało specjalny film
W świetnej książce "Srebrni chłopcy Zagórskiego" Marka i Łukasza Ceglińskich czytamy wspomnienia osób zaangażowanych w organizację imprezy. Wiele wskazywało, że turniej zostanie odwołany. Co ciekawe, z ramienia miasta za organizację mistrzostw odpowiadał dr Mariusz Kocot, który wówczas był też przewodniczącym komitetu do walki z ospą.
Gdy wybuchła epidemia, lekarze uważali, że umrzeć może nawet 200 osób. Ostatecznie zmarło siedem, w większości z personelu medycznego. Po dwóch miesiącach ludzie powoli zaczęli wychodzić na ulicę. Ostatecznie do Wrocławia zjechali też koszykarze z całej Europy. Jak czytamy w książce "Srebrni chłopcy Zagórskiego", nie mieli oni pojęcia o epidemii, bo media były w tym czasie zakneblowane.
- Naszą kadrę umieszczono w hotelu Olimp na obrzeżach miasta, tuż obok hali sportowej. Na wszelki wypadek nie wypuszczaliśmy się na miasto - zaznacza były reprezentant kraju.
- Wkrótce kwarantanna minęła, ostatecznie miasto otworzono we wrześniu, a w październiku odbyły się mistrzostwa. Były tłumy. Nawet jak graliśmy z NRD o 9 rano, to hala pękała w szwach - wspomina Łopatka.
Polska wówczas dotarła aż do finału, gdzie uległa ZSRR. Do dziś to srebro jest największym sukcesem polskiej koszykówki.
- Dla nas ważny był nie tylko wynik sportowy, ale też te okoliczności. Ci wszyscy ludzie, którzy przychodzili na mecze, oni szukali chwili radości po dwóch miesiącach izolacji i strachu. I my o tym wiedzieliśmy, czuliśmy, że gramy dla nich. To nas niosło - wspomina pan Mieczysław.
Dziś po prawie 60 latach wspomnienia wróciły. - Tak, ale to inna choroba. Nie ukrywam, że siedzimy z żoną w domu i jedziemy gdzieś samochodem tylko wtedy, jeśli naprawdę musimy. Nie mamy wielu pilnych spraw, które nie mogą poczekać. Mamy swoje lata i jesteśmy bardziej narażeni - zauważa słynny koszykarz.