Nie czuję się od nikogo gorszy - wywiad z Filipem Dylewiczem, skrzydłowy PGE Turowa

- Nie czuję się od nikogo gorszy, a to, że gram w najlepszym zespole w Polsce i jestem jego ważną postacią każe sądzić, że koniec kariery to odległy temat - mówi Filip Dylewicz, 34-letni gracz Turowa.

Michał Fałkowski: Panie Filipie, ile pan ma lat?

Filip Dylewicz: Jak to ile? 18!
[ad=rectangle]
Właśnie mniej więcej takiej odpowiedzi się spodziewałem. W głowie daleko panu do metryki, prawda?

- Na pewno nie czuję się ani psychicznie, ani fizycznie na 34 lata. Kompletnie nie. Oczywiście, 18 lat to forma żartu, ale nie budzi we mnie ani strachu, ani jakiegoś kompleksu to, że mam 34 lata i jestem jednym z najstarszych graczy w lidze. Wręcz, przeciwnie, czuję się bardzo dobrze. Czas przygody z koszykówką mija bardzo szybko, ale w moim przypadku to jeszcze nie jest końcówka. Nadal czuję się ważnym elementem zespołu, nadal wiem, że jestem potrzebny drużynie i nadal wiem, że pomimo swojego metrykalnego wieku, mogę znaczyć wiele. W zawodowstwie najważniejsza jest chęć.

A pytania o wiek pana denerwują?

- Czasami tak, czasami mnie dotykają, bo naprawdę ile razy można to podkreślać? Ja wiem, że 34 lata to nie tylko dla koszykarza, ale ogółem dla większości sportowców, wiek, który powoli nakazuje myśleć o zakończeniu kariery, nakazuje zadać sobie pytanie "kiedy będzie koniec?", ale mnie to jeszcze nie dotyczy. Nie czuję się słabszy od innych graczy w lidze, a co więcej, czuję się lepszy ze względu na swoje bogate doświadczenie i liczę, że to wpłynie pozytywnie na moją grę, a w konsekwencji - na grę zespołu. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z tego, że czas płynie nieubłaganie.

Gdy teraz rozmawiam z młodymi zawodnikami, którzy wchodzą do profesjonalnej koszykówki i słyszę, że mają jeszcze dużo czasu, to tylko uśmiecham się pod nosem, bo ja też tak mówiłem 17 lat temu, gdy zaczynałem przygodę z ekstraklasą. Niemniej tak, jak powiedziałem - nie czuję się od nikogo gorszy, a to, że gram w najlepszym zespole w Polsce i nadal jestem jego ważnym elementem każe mi sądzić, że koniec kariery to odległy temat.

Filip Dylewicz w walce o piłkę z Craigiem Brackinsem
Filip Dylewicz w walce o piłkę z Craigiem Brackinsem

Potocznie mówiąc, można uznać, że "swoje" pan już przeżył, zdobywając wszystko, co było do zdobycia w ekstraklasie, grając także w Eurolidze oraz reprezentacji Polski. W jaki sposób 34-letni zawodnik, i znowu wracam do wieku, ale tak naprawdę cała rozmowa będzie dotyczyła tej kwestii, bo generalnie zgadzam się z tym, że wiek nie gra roli. A zatem - w jaki sposób 34-letni zawodnik, który w koszykówce widział i wygrał praktycznie wszystko na rodzimym podwórku, motywuje się do dalszej pracy? Ma pan jeszcze jakieś koszykarskie marzenia?

- Gdybym nie miał marzeń, to rzeczywiście musiałbym skończyć karierę sportowca już w tym momencie. Marzenia to cele, brak marzeń to brak celów, a bez tego nie da się uprawiać zawodowego sportu. Moim marzeniem jest obrona tytułu mistrzostwa Polski dla PGE Turowa Zgorzelec.

Ale pan już zgarnął trochę tytułów mistrzowskich w karierze...

- Ale to, co było, już nie wróci. Są na półce medale, są piękne wspomnienia. Ale liczy się to, jak dobry jesteś teraz. Dlatego chcę wygrać kolejny tytuł, nieważne, że będzie on którymś tam w mojej karierze. Na tym się bardzo mocno koncentruję.

A Euroliga?

- Nie ma co się oszukiwać rzeczywistości, a zwłaszcza tej finansowej. Na warunki krajowe wyglądamy pod tym względem bardzo przyzwoicie, ale w Europie mamy jeden z niższych budżetów i choć mówi się, że budżet nie gra, to jednak w zawodowym sporcie właśnie budżet, w dużej mierze, buduje potencjał zespołu. Samą chęcią i zaangażowaniem nie przeskoczymy tego dołku finansowego, który jest między nami, a innymi zespołami. Dlatego uważam, że dla naszej drużyny kluczem jest obrona mistrzostwa w kraju.

Wróćmy do tej motywacji, bo rozmowa poszła tylko w stronę marzeń. W jaki sposób motywuje się pan do meczów, do treningów? W lidze nie ma już zbyt wielu zawodników mniej więcej w pana wieku. Jest Przemysław Frasunkiewicz, jest jeszcze Robert Witka...

- Niewielu już nas zostało, prawda (śmiech)? No tak, ale chociażby to, że mogę jeszcze grać w zawodową koszykówkę z ludźmi, z którymi tę przygodę zaczynałem mniej więcej w tym samym czasie, sprawia, że nadal chcę to robić. A dodatkowo - cały czas mam ambicję udowodnienia sobie, że jestem lepszy od moich kolegów z drużyny. Klub sprowadził do Zgorzelca świetnego skrzydłowego, Vlada Moldoveanu. To zawodnik o naprawdę dużych umiejętnościach i potencjale i na pewno będzie dla mnie wymagającym rywalem, jeśli chodzi o podział minut. Jednocześnie jednak mam nadzieję pokazać, że jestem od niego lepszy. Taki wewnętrzny przymus, który sprawia, że dzięki rywalizacji dwóch zawodników, lepszy staje się cały zespół.
[nextpage]Za chwilę rozpocznie się sezon 2014/2015. Nie przyszło panu do głowy coś w stylu "Boże, znów ten sezon zasadniczy, znowu to samo, niech już będą play-offy". Wie pan o czym mówię. W końcu ile razy można oglądać ten sam film?

- (chwila śmiechu) Ale takie uczucie ma większość zawodników, niezależnie od wieku. A mówiąc poważnie - znudzenie czy przemęczenie są nieodłącznymi elementami każdego sportu i każdego sportowca. Po jakimś czasie takie uczucie dopada wszystkich, ale mimo wszystko trzeba znaleźć w sobie pokłady determinacji i pójść na ten kolejny, tak samo wyglądający trening, żeby cały czas stawać się lepszym zawodnikiem.

"Żeby cały czas stawać się lepszym zawodnikiem"... I to mówi koszykarz, który, i znowu wracam do tego, ma 34 lata...

- Uczymy się całe życie. Odkąd pracuję z trenerem Miodragiem Rajkoviciem zdałem sobie sprawę, że zawodowiec robi progres nieustanie, nawet po 30-stce. Nieprawdą jest, że możemy rozwijać się tylko w początkowym okresie kariery. Dzięki pracy z Serbem wiem, że to nieprawda. Jeden warunek - muszą chcieć dwie strony.

Nie uwierzę jednak, że nie myśli pan o, nazwijmy to, koszykarskim przemijaniu?

- Czasami.

Pytam, bo to spotyka każdego gracza, ale może okazać się bardzo bolesne w przypadku graczy z absolutnego topu, a sądzę, że pana śmiało możemy włączyć do tego grona...

- ... dziękuję, miło mi.

Wydaje mi się, że tak właśnie jest. I tym kontekście mam dwie sytuacje w pamięci. Adama Wójcika, który swoją karierę kończył będąc silnym punktem swojego zespołu nawet w ostatnim sezonie, i Macieja Zielińskiego, w końcówce kariery zepchniętego gdzieś z piedestału, grającego mniej efektywnie. Przepraszam pana Macieja, ale wydaje mi się, że optyka mnie nie zawodzi. Różne to były ich rozstania z koszykówką, choć gracze obaj - równie wielcy.

- Nie mamy na to żadnego wpływu. Tego akurat nie da się zaplanować. Tak samo jak w 1997 roku, gdy przyjeżdżałem do Sopotu z Bydgoszczy, również wtedy niczego nie mogłem zaplanować, a mogłem liczyć tylko na ciężką pracę. Jasne, że chciałbym w końcówce kariery grać tak, jak grał Adam Wójcik i gdybym miał wybierać, chciałbym pójść jego drogą. Ale to jednak mimo wszystko to dla mnie na razie odległy temat. Jak patrzę na ligę, to nadal uważam, że mogę być kluczowym zawodnikiem. Do tematu przemijania wrócimy za parę lat (śmiech).

[b]

Czyli znowu mamy spodziewać się sezonu zasadniczego up and down, zdając sobie sprawę, że w play-off Filip Dylewicz weźmie piłkę w swoje ręce i...[/b]

- Odnośnie up and down to się nie zgodzę. W porządku, sezon zasadniczy był w moim wykonaniu bez fajerwerków, ale nadal pomagałem zespołowi. Statystyki nie były spektakularne, ale drużyna grała dobrze, a koniec końców zdobyliśmy tytuł mistrza Polski, łapiąc najlepszą formę w sezonie właśnie w najważniejszych meczach. Czy tak będzie w tym sezonie? Nie miałbym nic przeciwko temu.

Emilio Kovacić, niegdysiejszy świetny środkowy z Chorwacji, powiedział mi w rozmowie parę lat temu, że zaczął myśleć o końcu kariery, gdy młodzi zawodnicy, wchodzący do drużyny, zaczęli zwracać się do niego "per pan". Rozumiem, że pan nie miał jeszcze takich doświadczeń...

- Cóż, ja mam takie relacje z kolegami, że, pół-żartem, pół-serio, denerwuję się, gdy mówią do mnie ze zbyt dużym luzem (śmiech). Pamiętam, że czasami zawodnicy jeszcze starsi ode mnie zastanawiali się często jak to jest, że pozwalam sobie na takie relacje, ale ja lubię pożartować, żartuję również z samego siebie i jeśli tylko granica nie zostanie przekroczona, to jesteśmy zespołem, jesteśmy kolektywem, a atmosfera w szatni i humor to rzeczy niezbędne do osiągania sukcesów.

Źródło artykułu: