W dwóch meczach poprzedzających piątkowe starcie Anwilu Włocławek z Treflem Sopot, podopieczni Karlisa Muiznieksa schodzili z parkietu pokonani. Najpierw czwarta drużyna poprzedniego sezonu przegrała z mistrzem Polski Asseco Prokomem Gdynia po dogrywce, a następnie uległa liderowi Tauron Basket Ligi, zespołowi Energi Czarnych Słupsk. Na domiar złego, oba spotkania były rozgrywane w sopockiej Ergo Arenie, która miała być twierdzą Trefla, a okazała się zamkiem z piasku.
Dlatego wydawać by się mogło, że na pojedynek z Anwilem, i to w jego Hali Mistrzów, koszykarze znad morza przyjeżdżają pełni obaw. Wszak włocławianie tydzień wcześniej w kapitalnym stylu pokonali PBG Basket Poznań. Wnioski te zdementował jednak Filip Dylewicz, kapitan Trefla. - Nie byliśmy zestresowani, raczej zrelaksowani i nie myśleliśmy nad tym, że ten mecz był bardzo istotny dla naszego zespołu. Oczywiście wiedzieliśmy, że czeka nas bardzo trudne spotkanie, ale z drugiej strony zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że po długiej podróży z Samary koszykarze Anwilu mogą być zmęczeni - tłumaczył 30-letni skrzydłowy.
Rzeczywiście, już na samym początku meczu z Treflem, koszykarze Anwilu wyglądali na bardzo zmęczonych po kilkunastogodzinnej i w dodatku opóźnionej podróży z meczu w ramach Pucharu Europy. Dzięki temu sopocianie gładko wyszli na prowadzenie 11:7, a po chwili 18:9. Duża w tym zasługa wspomnianego Dylewicza, który już po pierwszej kwarcie miał na swoim koncie dziewięć oczek.
Co ciekawe, Dylewicz do spółki z Serbem Slobodanem Ljubotiną zupełnie zdominował strefę podkoszową, choć na parkiet ani na chwilę nie mógł wejść podstawowy środkowy Dragan Ceranić, gdyż doznał kontuzji kilka dni przed meczem, a już w trakcie spotkania urazu kostki nabawił się Marcin Stefański. - Nie będę ukrywał, że jestem dość mocno zaskoczony faktem, że razem ze Slobodanem właściwie zdominowaliśmy walkę pod koszami. Myślałem, że Anwil będzie chciał wykorzystać naszą słabość - powiedział Polak. Wspomniany duet wygrywał zbiórki (do spółki miał ich aż 21), choć w szeregach włocławian aktywni byli Paul Miller, Eric Hicks czy Nikola Jovanović.
Zapytany o to, czy wygrane zbiórki (38:32) miały decydujący wpływ na ostateczny wynik, Dylewicz odpowiada - Myślę, że tak. Skoro dwóch graczy podkoszowych notuje podwójną zdobycz w dwóch rubrykach punktów i zbiórek to pokazuje, że ten element był kluczem do zwycięstwa. Dodatkowo wydawało się, że drużyna Anwilu była troszeczkę zmęczona. Widać było, że brakuje im szybkości, a my to skrupulatnie wykorzystywaliśmy - wyjaśniał 30-latek.
Po tym zwycięstwie, bilans Trefla uległ poprawie i teraz koszykarze trenera Muiznieksa mogą legitymować się wynikiem 5-4, który daje im obecnie drugie miejsce w lidze. Czy wygrana w Hali Mistrzów to tylko chwilowy wybuch talentu przy jednoczesnym wykorzystaniu błędów rywala, czy już zapowiedź dłuższej passy? - Życzyłbym sobie, abyśmy byli już na fali wznoszącej, ale liga w tym roku jest bardzo wyrównana i trzeba grać z meczu na mecz dobrze, a nie wybiegać w przyszłość. Mam nadzieję, że ten mecz będzie dla nas taką odskocznią i będziemy wygrywać jak najwięcej spotkań - stwierdził Dylewicz.
Kapitan Trefla spędził ogółem na parkiecie 37 minut i w tym czasie zdobył 24 punkty oraz 10 zbiórek. Kilka z tych akcji pozwoliło sopocianom złapać drugi oddech w momencie, w którym Anwil niemalże odrabiał straty. Koszykarz zagrał już jedno takie spotkanie w tym sezonie (23 punkty i 10 zbiórek przeciwko Siarce Tarnobrzeg), lecz wówczas przeciwnik był o klasę słaby.