WKS Śląsk Wrocław źle rozpoczął sezon 2024/25. Trzy porażki w czterech spotkaniach to nie jest wynik, jakiego mogliby oczekiwać fani tego klubu. Po niepowodzeniach z GTK Gliwice i Treflem Sopot przyszła pora na przegraną z Kingiem. Jest ona tym bardziej bolesna, że rywale wygrali mecz w zasadzie ostatnią akcją. Ale do przerwy było zupełnie inaczej.
Od początku piątkowego starcia dało się zauważyć, że gospodarze mają więcej pomysłów i tym samym rozwiązań zwłaszcza w swoich poczynaniach ofensywnych. Zespół Miodraga Rajkovicia nieźle radził sobie też z ograniczeniem poczynań wysokich ze Szczecina, wypychając tym samym przyjezdnych dalej od kosza, gdzie granie na siebie musieli brać obwodowi.
Śląsk z kolei kontynuował swój plan i w połowie drugiej kwarty prowadził już 32:22 po bardzo dobrym fragmencie Isaiaha Whiteheada, który zdobył kilka punktów oraz obsłużył Angela Nuneza. Mimo to jednak to nie Amerykanin był bohaterem pierwszej połowy, a Marcel Ponitka, który zapisał na swoim koncie w tej części 12 punktów.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Ależ ma sylwetkę! Tak wygląda w stroju kąpielowym
Gości do przerwy grzebała zwłaszcza słaba skuteczność w rzutach z dystansu, które szczecinianom nie chciały wpadać (1/6), podczas gdy wrocławianie mieli w tym względzie dobrą skuteczność - 46 procent, przy sześciu celnych rzutach na trzynaście prób. Dzięki temu przed zmianą stron gospodarze prowadzili 38:28.
Problemem Śląska był jednak uraz Whiteheada, który dał o sobie znać krótko po rozpoczęciu trzeciej kwarty. Kingowi zaczęły też wpadać trójki i spotkanie od razu się wyrównało. Za trzy trafili James Woodard, Aleksander Dziewa oraz Kassim Nicholson i zrobiło się zaledwie 40:39. Mało? No to po chwili to samo uczynił jeszcze Tony Meier i King prowadził w hali Stulecia 42:41.
To wyraźnie podrażniło gospodarzy, którzy ponownie wzięli się do pracy. Wartościowe minuty dał Błażej Kulikowski, a spore zamieszanie w szeregach gości stanowił także Daniel Gołębiowski. Przez długie fragmenty znów wydawało się więc, że to wrocławianie mają kontrolę nad wydarzeniami w hali Stulecia, ale w czwartej kwarcie zawodnicy Arkadiusza Miłoszewskiego znów zaatakowali.
Dwie trójki - Andrzeja Mazurczaka i Teyvona Myersa - sprawiły, że na tablicy było tylko 59:57. Bardzo ważny rzut w odpowiedzi trafił Kenan Blackshear, ale szczecinianie cały czas trzymali dystans, nie dając już odskoczyć gospodarzom. Ostatnie minuty to jednak festiwal błędnych decyzji z obu stron.
Na 41 sekund przed końcem, przy remisie, Adrian Bogucki wykorzystał tylko jeden rzut wolny i Śląsk prowadził 65:64. Po drugiej stronie akcję na siebie wziął Mazurczak, ale został zastopowany przez Nuneza, a faulowany Gołębiowski nie wytrzymał na linii próby nerwów i trafił tylko raz, co cały czas dawało Kingowi nadzieje na wygraną.
Trener Miłoszewski poprosił o czas, po którym przyjezdni zagrali długą akcję. Tę spod kosza sfinalizował Aleksander Dziewa, trafiając z faulem! Jeszcze przed jego rzutem wolnym, o czas poprosił Miodrag Rajković. Po celnej próbie podkoszowego Kinga znów to zrobił, a gdy zespoły już szykowały się do ostatniej akcji regulaminowego czasu, timeoutu zażyczył sobie za to szkoleniowiec gości.
Te szachy w końcówce okazały się skuteczniejsze w wykonaniu Kinga, który wybronił ostatni rzut Whiteheada i tym samym odniósł bardzo cenną wygraną, dzięki której ma bilans 3-1. WKS Śląsk za to znajduje się na przeciwnym biegunie i w tym sezonie wygrał tylko raz w czterech spotkaniach w Orlen Basket Lidze.
WKS Śląsk Wrocław - King Szczecin 66:67 (20:14, 18:14, 19:21, 9:18)
WKS Śląsk: Marcel Ponitka 13, Angel Nunez 11, Isaiah Whitehead 10, Jeremy Senglin 9, Daniel Gołębiowski 7, Kenan Blackshear 6, Błażej Kulikowski 4, Adrian Bogucki 3, Ajdin Penava 3, Reggie Lynch 0.
King: James Woodard 12, Andrzej Mazurczak 11, Kassim Nicholson 10, Chad Brown 9, Aleksander Dziewa 9, Teyvon Myers 9, Tony Meier 3, Mateusz Kostrzewski 2, Szymon Wójcik 2.