W środę Di Luca wyjedzie na trasę Giro w różowej koszulce po raz 25. To rekord wśród wciąż aktywnych zawodowców. W pierwszym tygodniu wygrał etap w San Martino di Castrozza, był drugi w Alpe di Siusi i trzeci w Bergamo.
Nie tylko nam najdłuższy etap Giro na stulecie kojarzył się z monumentalnym klasykiem. - Dla mnie to było coś takiego jak Liège-Bastogne-Liège - powiedział 33-latek z Abruzzo, pseudonim "Killer di Spoltore". - Kluczem była analiza zjazdu. Poszło lepiej niż przypuszczałem. Wyjechać teraz na trasę czasówki z taką przewagą, to jest inna rzecz - dodał.
Di Lukę chwalą rywale. Ivan Basso (Liquigas): - Pokazał, że jest najmocniejszy. My patrzymy jednak z przekonaniem na dalszą część Giro. Są jeszcze dwie czasówki i wiele podjazdów, na których spiszemy się dobrze. Lance Armstrong (Astana): - Zademonstrował, że jest najmocniejszy i zasługuje na różową koszulkę. Franco Pellizotti (Liquigas): - Nie mogłem zrobić nic więcej, Danilo mnie po prostu zostawił za plecami...
Zwycięzca wyścigu sprzed dwóch lat odczepił się od grupy innych liderów liczących się ekip na ostatnim zjeździe. - Tak naprawdę to wiele nie ryzykowałem - powiedział serwisowi Cyclingnews. - Pokonałem ten zjazd dwukrotnie wczoraj [w poniedziałek] i ryzykowałem tylko tyle, ile było potrzeba. Trzy zakręty były trudne, ale ze wszystkim innym poradziłem sobie bardzo dobrze, bo byłem ostrożny - mówił.
Columbia czeka na czasówkę
Nie rozpaczał stratą drugiego miejsca w klasyfikacji generalnej Thomas Lövkvist (Columbia). - Dzień przerwy nie zrobił mi dobrze, bo miałem ciężkie nogi i nie potrafiłem utrzymać się z najlepszymi. Jeszcze nie wypadłem z gry. Czasówka znów otworzy rywalizację - zapowiada walkę w czwartek w Cinque Terre.
Monstrualna (ponad 60 km) jazda na czas będzie też atutem drugiego z asów amerykańskiej Columbii, Michaela Rogersa, który wciąż jest trzeci w "generalce". - Zjazdy są bardzo niebezpieczne. Nie można tam wygrać, ale można jak najbardziej przegrać. Różnice będą wypracowywane na wzniesieniach - stwierdził mistrz Australii, podkreślając, że jego celem jest nadal podium wyścigu.
Huzarski: Podjazdy to pół biedy
- Przy dużym dystansie spodziewałem się spokojnego początku, ale przez pierwsze dwie godziny średnia wahała się w okolicy 50 km/h i spokojnie wcale nie było - pisze na swojej stronie internetowej Bartosz Huzarski (ISD), jeden z dwóch Polaków w Giro na stulecie.
- Po wielu akcjach wreszcie poszedł ciekawy odjazd dwunastu kolarzy, gdzie i ja się znalazłem. Niestety, dzisiaj bojowo nastawił się [Stefano] Garzelli, który był bardzo aktywny od samego początku, ale w tej ucieczce go zabrakło i jego grupa dogoniła nas na podjeździe pod Moncenisio - relacjonuje kolarz z Sobótki.
We wtorek Garzellego goniło dwóch kolegów Huzarskiego. - Po lotnym finiszu spontanicznie do przodu pojechali Griwko i Visconti, doganiając go na zjeździe, ale niestety nie udało im się dojechać do mety. Ciągle brakuje nam trochę szczęścia, ale ponieważ Pan Bóg nie rychliwy, a sprawiedliwy, to i pewnie do nas się wreszcie uśmiechnie.
Dla Huzarskiego największym wyzwaniem są początku drugiego tygodnia jego pierwszego wielkiego touru strome i niebezpieczne zjazdy. - Podjazdy to pół biedy...