Mężczyzna na środku jeziora. Przykre, co rzucił do ratowników

Newspix / STANISLAW BIELSKI / Na zdjęciu: ratownik wodny
Newspix / STANISLAW BIELSKI / Na zdjęciu: ratownik wodny

- Utonął jacht i zmarła ośmioletnia dziewczynka - opowiada nam ratownik Michał Warchoł. - Turyści na wakacje pakują wszystko, ale nie biorą jednego: rozumu - dodaje.

- Na wodzie przeżyłem wszystko. No, może oprócz porodu. Wzywano mnie do błahych rzeczy, ale wiele razy wyciągałem martwych ludzi z wody, raz zdarzyło się zwęglone ciało - opowiada ratownik Radosław Wiśniewski z Giżycka.

On i jego kolega, Michał Warchoł, mówią, ile niebezpieczeństw czeka - zwłaszcza latem - na korzystających z akwenów. Czasem to jeden kieliszek alkoholu za dużo, innym razem to jedna nieodpowiedzialna decyzja. Niektórzy po prostu mają pecha, a jeszcze inni padają ofiarą nieodpowiedzialnych ludzi. Na Mazurach ostatnią deską ratunku są oni -  pracownicy Mazurskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego.

Ten rok jest wyjątkowo tragiczny. Tylko do początku sierpnia utonęło 25 osób. W całym ubiegłym roku było ich jedynie 10.

ZOBACZ WIDEO: Muzyka z Harry'ego Pottera i miotła. Kabaret, jak przywitali gwiazdora

"Człowiek bez uczuć nie nadaje się do niczego" 

Niektórzy w MOPR-ze pracują po kilkanaście lat. Z wody wyławiają przynajmniej kilkadziesiąt ciał w każdym sezonie. A i tak nadal spotykają się z sytuacjami, które ich szokują.

- Kilka lat temu utonął jacht i zmarła ośmioletnia dziewczynka. Od emocji w takich sytuacjach po prostu nie da się uciec. Staram się tego nie zapamiętywać, by mieć czystą głowę, móc pracować, zamiast koncentrować się na tym, co było kiedyś - opowiada Warchoł z MOPR Mikołajki.

Nie każdy byłby w stanie na dłuższą metę wytrzymać takie obrazki. Część osób, która pracuje po kilkanaście lat, często odchodzi po jednym zdarzeniu, które wywrze na nich wpływ.

- Każdy człowiek ma limit i często to porównuję do wiaderka, do którego wrzuca się kamyczki. Jak tych kamyczków, trudnych sytuacji z życia, nazbiera się za dużo, pojawia się problem. Zdarzały się przypadki ratowników, którzy mieli już tego dość i zmieniali pracę, odchodzili na emeryturę. U mnie daleko jest jeszcze do szczytu tego wiaderka - przyznaje Warchoł.

Od emocji nie jesteś w stanie się odpędzić, nawet jeśli spędziłeś na wodzie już kilkanaście lat i uratowałeś setki ludzi.

- Nadal je czuję. Jeżeli człowiek jest bez uczuć, to nie nadaje się do niczego. Każde wezwanie powoduje dreszczyk. Nigdy nie wiemy, co tak naprawdę się zdarzyło. Wzywający pomoc nie zawsze potrafią ocenić stan ryzyka. Dopiero na miejscu dowiadujemy się i szacujemy, co się stało - dodaje Wiśniewski.

Na ratunek narciarzom

Zajmują się wszystkim. Nie tylko osobami, które tonęły. Pomagają w przypadku kontuzji, złamań, zasłabnięć czy nawet zawałów. Znają się niemal na wszystkim. Wydobywają łodzie spod wody. Gdy na jednostce pływającej zdarzy się pożar czy wybuch, też jadą na interwencję.

Wypadek drogowy? Też pomogą. Czasem są bliżej miejsca zdarzenia niż inne służby ratunkowe, więc to oni tam dojeżdżają przed policją, pogotowiem czy strażą pożarną. Nasi rozmówcy do dziś pamiętają, jak kilka lat temu do jeziora spadł śmigłowiec i zatonął.

W tym roku musieli mierzyć się z porażeniem prądem. Na to także trzeba uważać, pływając po mazurskich jeziorach.

- W porcie na Niedźwiedzim Rogu jacht zaczepił masztem o linię wysokiego napięcia. Jedna osoba zmarła, drugą udało nam się przywrócić do żywych. Było też kilka utonięć, czasem z powodu chorób (chociażby omdlenie, zasłabnięcie, zawał - przyp.red.) lub braku wystarczających umiejętności - mówi Warchoł.

Ratownicy nie pracują tylko podczas sezonu letniego, kiedy na Mazurach pływają setki żaglówek. Muszą być w gotowości także zimą. Bo również wtedy nieuwaga i złe decyzje zabijają.

- Zimą po zamrożonych jeziorach biegają narciarze. Jest też sporo wędkarzy. Wtedy korzystamy z poduszkowców, skuterów śnieżnych. Czasem jesteśmy świadkami tragicznych sytuacji, bo osoba wpadnie do przerębla i niemal nie ma szans na przeżycie. Nawet gdy pomoc nadejdzie błyskawicznie - opowiada członek MOPR Mikołajki.

Nadzorują 80 tys. ludzi dziennie

Poświęcają swoje życie, by ratować ludzi. Pracują 24 godziny na dobę, przez 365 dni w roku. Dla części z nich w ogóle nie jest to profesja, z której utrzymują siebie czy swoje rodziny. W większości nie zarabiają dużo. Ich pensje najczęściej wahają się od 5 do 6,5 czasem 7 tysięcy złotych brutto. Mimo tego to właśnie od tych kilkudziesięciu ludzi zależy bezpieczeństwo setek tysięcy turystów.

- W sezonie letnim: od czerwca do końca września mamy około 80 tysięcy ludzi dziennie, a zawodowych ratowników pracuje zaledwie 18. Liczba ochotników się różni w zależności od tego, ile nas przyjdzie na dyżur. Czasem jest ich wystarczająca liczba, ale czasem nie - przybliża Wiśniewski.

Codziennie ratują życie średnio jednej osobie. Często wysyłają też karetkę wodną. - Wszystko zależy od pogody, turystów. Bywa tak, że mamy aż 80 zgłoszeń każdego dnia. Czasem zdarza się, że dni są bardzo spokojne i nie dzieje się nic - dopowiada.

"W Polsce jest wolność"

Alkohol, brawura, brak wyobraźni. Sporej części śmiertelnych wypadków nad wodą udałoby się uniknąć, gdyby nie przecenianie swoich umiejętności.

- Turyści na wakacje pakują wszystko, ale nie biorą jednego: rozumu. Niefrasobliwość, ułańska fantazja, przecenianie warunków atmosferycznych: to rzeczy, które najczęściej są przyczynami problemów - objaśnia Warchoł.

Opowiada historię z ostatnich tygodni, która wyjątkowo go zirytowała. Mężczyzna bez żadnej asekuracji wypłynął wpław na środek Jeziora Mikołajskiego, gdzie pływają statki, dziesiątki łódek, skutery wodne. Łatwo było go przeoczyć.

- Zbliżyliśmy się do tego mężczyzny, by mu zwrócić uwagę, że to nie jest miejsce do pływania. A on jeszcze był oburzony i mówił, że jeziora są dla wszystkich. Nie zdawał sobie sprawy, że może spowodować katastrofę. To mnie zawsze bardzo bulwersuje. Wrzuciliśmy filmik na Facebooka i pojawiły się komentarze, że "W Polsce jest wolność i można robić co chcemy" - oburza się Warchoł.

Nawet ci bardziej rozgarnięci turyści, jeśli nawet znają zasady, nie potrafią jednak udzielić ratownikom potrzebnych wskazówek. Żeglują bez planu i pomyślunku. A w razie niespodziewanej burzy wystarczy jedna fala, by przewrócić mały jacht.

- Turyści często nie wiedzą, gdzie w danym momencie przebywają: mówią tylko, że na Mazurach. Nie znają portu, a często nawet jeziora. Odbieramy telefony z prośbą o pomoc i słyszymy tylko: "Jesteśmy na Mazurach". A na dalsze pytania ludzie nie są w stanie odpowiedzieć - mówi Wiśniewski.

Ma kilka rad dla turystów, którzy chcą się wybrać na Mazury. Mogą one uratować komuś życie.

- Trzeba zadbać o to, żeby nauczyć ludzi wycieczki od punktu A do punktu B w danym dniu. W górach ludzie idą nad Morskie Oko i znają trasę. Na Mazurach po prostu chcą płynąć w stronę Mikołajek, ale nie wiedzą do jakiego portu, czy gdzieś się zatrzymają. Nie znają w ogóle mapy jezior, kanałów. To wszystko wydłuża czas dotarcia i udzielenia pomocy, co może decydować o uratowaniu czyjegoś życia - kończy Radosław Wiśniewski.

Jeśli potrzebujesz pomocy na Mazurach, to zadzwoń na Numer Alarmowy 984. Numer ratunkowy nad wodą to 601 100 100.

Arkadiusz Dudziak, dziennikarz WP SportoweFakty

Czytaj więcej:
Ujawniono listę polskich działaczy w Paryżu. Kto zapłacił za jej pobyt?

Źródło artykułu: WP SportoweFakty