Po medalu polski trener wstał i mu podziękował. "To zapamiętam do końca życia"

Instagram / Na zdjęciu: Krzesimir Sieczych
Instagram / Na zdjęciu: Krzesimir Sieczych

Doskonale zna polskich olimpijczyków, wielu z nich pomagał i ratował kariery. Krzesimir Sieczych, ortopeda i lekarz polskiej kadry olimpijskiej ujawnia nam kulisy swojej pracy podczas tak wielkiej imprezy.

Z Paryża Tomasz Skrzypczyński, WP SportoweFakty

213 polskich sportowców przebywa na Letnich Igrzyskach Olimpijskich w Paryżu. I kto wie, czy właśnie on nie zna ich najlepiej.

- Prawie wszystkich z nich przyjmowałem w trakcie badań okresowych w Centralnym Ośrodku Medycyny Sportowej, leczyłem 35 z nich, piątkę operowałem - wylicza Krzesimir Sieczych, ortopeda ze szpitala Carolina (wcześniej Carolina Medical Center), lekarz naszej kadry olimpijskiej.

W młodości sam był sportowcem, trenował żeglarstwo, w czasach studenckich był akademickim mistrzem Warszawy. Nie dane mu było pojechać na igrzyska w roli zawodnika, ale te w Paryżu są już dla niego trzecimi, w którym odpowiada za opiekę nad sportowcami.

ZOBACZ WIDEO: U polskiego kolarza wykryto insulinę. "Nie dotrzymał terminu"

- Od początku chciałem, by moja praca miała wiele wspólnego ze sportem, a celem był właśnie wyjazd na igrzyska. Moja przygoda rozpoczęła się od współpracy z Polskim Związkiem Pływackim w 2017 roku. Poza funkcją ortopedy w Szpitalu Carolina pracuję też w Centralnym Ośrodku Medycyny Sportowej i biorę udział w badaniach okresowych sportowców. Dzięki temu będąc na tak wielkiej imprezie znam ich wszystkich - tłumaczy.

Choć do Paryża przyleciał już tydzień przed rozpoczęciem zmagań, nie miał zbyt wiele czasu na zwiedzanie stolicy Francji. Pracę rozpoczął zaraz po zameldowaniu się w wiosce olimpijskiej.

- Mieliśmy sporo pracy, trzeba było przygotować całą misję medyczną: rozłożyć leki, przygotować gabinety, strefy odnowy, część fizjoterapeutyczną. To inna praca niż w gabinecie, bo w moim przypadku konieczna jest obecność. Nawet jeśli nie muszę podejmować interwencji, to muszę być przy zawodnikach. Do tego dochodzi drugie tyle trenerów i innych członków sztabów szkoleniowych, oni także podlegają mojej opiece - wyjaśnia.

Choć podczas tak wielkiej imprezy ma pełne ręce roboty, nie zamierza narzekać. To dla niego spełnienie marzeń. - Codzienna praca w szpitalu Carolina mnie nie męczy, sprawa mi przyjemność, jednak igrzyska to zupełnie inny jej rodzaj - zapewnia.

Przed rozpoczęciem igrzysk zamieścił wpis w mediach społecznościowych, w których wyliczył ilu zawodników z kadry olimpijskiej przeszło przez jego ręce. "Brakuje jednej, dla mnie najważniejszej" - dodał tajemniczo. Teraz ujawnia, że chodziło o Annę Kiełbasińską, która nie zdążyła wyleczyć poważnej kontuzji ścięgna Achillesa i nie zobaczymy jej w Paryżu w roli zawodniczki.

Sama sprinterka i jej kibice wierzyli, że powtórzy się historia sprzed trzech lat. Kiełbasińska również przed igrzyskami w Tokio ogromne problemy ze zdrowiem, pierwszy start zaliczyła dopiero na kilka tygodni przed imprezą. Udało się jej jednak zakwalifikować do kadry na IO, z których wróciła ze srebrnym medalem wywalczonym w sztafecie 4x400 metrów.

- Przed igrzyskami w Tokio udało się ją spektakularnie postawić na nogi, na dodatek tam zdobyła medal. Tutaj przyplątała się kontuzja już w ubiegłym roku i uniemożliwiła jej trening. Postawiliśmy wszystko na jedną kartę, jednak zabrakło dosłownie odrobinę więcej czasu, żeby zdążyć.

Po zdobyciu właśnie tego medalu przez Polki Sieczych przeżył jeden z najwspanialszych momentów w karierze. Gdy pytamy go o jeden najważniejszy moment z jego pracy na igrzyskach, odpowiada:

- Jest taka historia z igrzysk olimpijskich w Tokio. Po biegu sztafety kobiet 4x400 metrów trener Aleksander Matusiński wstał i przy wielu osobach podziękował mi publicznie za postawienie Ani na nogi. To była chwila, którą na zawsze będę pamiętał. Bardzo mocno przeżyłem też medal naszej czwórki podwójnej w wioślarstwie - 3/4 tego składu to były moje podopieczne - ujawnia.

Jedną z tych wioślarek była Katarzyna Zillman, która przed igrzyskami trafiła w ręce specjalisty z powodu problemów z nadgarstkiem.

- Pierwszy raz z Krzesimirem miałam do czynienia już przed Tokio, gdzie niefortunnie doznałam pęknięcia kości w nadgarstku - mówi nam 28-latka.

- Połączyła mnie z nim Agnieszka Kobus-Zawojska. Byłam już wtedy na takim skraju wytrzymałości, bo przez 2-3 miesiące nikt nie był w stanie mi tego nadgarstka ogarnąć. Coś tłumaczyli, jakieś ortezy, nie ortezy. A już nadszedł marzec, trzeba było pływać. No i Agnieszka tutaj mówi: nie, dobra, przyjeżdżaj do Warszawy, ogarniemy to.

Opinia wioślarki o naszym rozmówcy jest jednoznaczna - konkretny i znakomity fachowiec.

Zillmann: - Elegancko, od razu, praktycznie w 15 minut robiliśmy USG. I chyba nawet tego samego dnia miałam już zastrzyk z osocza, do tego taki lekki, przenośny gips, w którym mogłam normalnie biegać. 10 dni i było po sprawie, naprawdę.

Z Sieczychem bardzo intensywnie współpracuje także Iga Baumgart-Witan. Polska gwiazda i członkini sztafety 4x400 metrów kobiet nie może się go nachwalić. Nie tylko jako ortopedę, ale człowieka.

- To, co mi się nasuwa jako pierwsze, to że Krzesimir jest bardzo dostępny dla sportowców - w każdej chwili: pod telefonem czy SMS-em. Skraca dystans, czujesz się jak u dobrego kolegi. Jednocześnie jest bardzo kompetentny, wzbudza zaufanie ale poparte wynikami. Można z nim porozmawiać i o leczeniu, ale nie tylko. Zależy mu na dobru zawodników i szuka dla nich najlepszych rozwiązań.

Podczas kolejnych swoich igrzysk, czyli ich zimowej edycji w Pekinie, najadł się strachu. Tuż przed rozpoczęciem zmagań Sieczych miał pozytywny wynik testu na koronawirusa.

- To była o tyle przytłaczająca informacja, że było nas dwóch lekarzy i obaj wylądowaliśmy na izolacji. Na szczęście po trzech dniach udało mi się z niej wydostać, miałem negatywne testy i mogłem działać. Ale zostałem sam na trzy wioski olimpijskie. Na szczęście nie było zbyt dużo interwencji.

Znajomość ze sportowcami sprawia, że lekarz jeszcze mocniej przeżywa ich starty podczas wielkich imprez. Podczas współpracy obie strony muszą sobie zaufać, przez co ich relacje stają się głębsze.

- Są sytuacje, w których nie da się wyłączyć emocji, jest to po prostu niemożliwe. Kibicuję jak każdy, przeżywam. Jeśli startuje pacjent którego leczyłem, jest dodatkowa myśl z tyłu głowy "oby nic się nie stało". Jest większy stres, nie da się tego ominąć.

Nie potrafi jednak odpowiedzieć na pytanie o najtrudniejszy przypadek kontuzji sportowca, z jakim miał do czynienia w swojej karierze.

- Każdy jest inny. W medycynie sportowej zdarzają się kontuzje zupełnie nietypowe, trzeba podejmować trudne decyzje, czy operować, czy nie. A ilu specjalistów, tyle opinii.

Krzesimir Sieczych współpracuje m.in. z jedną z największych gwiazd polskiej lekkoatletyki, Pią Skrzyszowską. Płotkarka jest w życiowej formie, jednak choćby podczas czerwcowych mistrzostw Europy zrezygnowała z biegu w sztafecie. Powód? Dyskomfort w stopie.

Jak wygląda sytuacja lekkoatletki, która liczy co najmniej na występ w finale igrzysk w Paryżu?

 - Mogę tylko ujawnić, że nie dzieje się nic poważnego. Obecnie są to drobne historie, przy problemach szybko wykonujemy diagnostykę i wdrażamy pomoc. Przy sportowcach z topu działamy nawet w ciągu kilku minut - wyjaśnia.

Na co dzień, w szpitalu Caroline nasz rozmówca przyjmuje sportowców z z wielu dyscyplin sportu. Która z nich dostarcza mu największą liczbę pacjentów?

- Między igrzyskami najwięcej zdarzeń pojawia się przy sportach kontaktowych, jak judo i zapasy. Z tych dyscyplin zgłasza się największa liczba zawodników, także tych potrzebujących operacji. W czołówce oczywiście jest też lekkoatletyka. Pływanie jest akurat sportem mało urazowym, bardziej wchodzą tam w grę kwestie przeciążeniowe i rehabilitacyjne - ocenia.

Tomasz Skrzypczyński, WP SportoweFakty

Źródło artykułu: WP SportoweFakty