Prawdziwi bohaterowie motorsportu. Z dala od domu, za niewielkie pieniądze

Materiały prasowe / Red Bull Content Pool / Na zdjęciu: Max Verstappen i Jolyon Palmer w trakcie GP Austrii
Materiały prasowe / Red Bull Content Pool / Na zdjęciu: Max Verstappen i Jolyon Palmer w trakcie GP Austrii

Sezon w motorsporcie trwa ok. 9 miesięcy. W tym okresie uwaga fanów skupia się na kierowcach czy motocyklistach. Prawdziwymi bohaterami są jednak członkowie ekip i pracujący przy wyścigach. Spędzają poza domem większość czasu, a zarabiają niewiele.

W tym artykule dowiesz się o:

Coraz dłuższy sezon w motorsporcie

Przedsezonowe testy Formuły 1 odbywają się w lutym. Jeszcze wcześniej, bo przeważnie w ostatnim tygodniu stycznia, swoje przygotowania do nowej kampanii rozpoczynają zawodnicy MotoGP. Kibice, spragnieni emocji po zimowej przerwie, z wytęsknieniem oczekują pierwszych rezultatów. Wyniki sesji testowych są podstawą do snucia rozważań na temat tego, jaki będzie kolejny sezon, kto zostanie mistrzem świata, kto już na starcie ma problemy i musi nadrabiać dystans.

Abyśmy w ogóle byli świadkami rywalizacji Lewisa Hamiltona z Sebastianem Vettelem czy Valentino Rossiego z Marcem Marquezem, potrzebne jest poświęcenie innych. Członkowie ekip, mechanicy, przedstawiciele firm zarządzających F1 i MotoGP, a nawet dziennikarze. Oni spędzają poza domem wiele tygodni, czasem muszą spieszyć się z jednego lotniska na drugie. Nie zarabiają przy tym kroci, nie trafiają na okładki gazet. Warto o tym pamiętać szczególnie w okresie Świąt Bożego Narodzenia.

Jeszcze w sezonie 2000 kalendarz Formuły składał się z 17 rund, z czego aż 11 odbywało się na europejskich torach. Pogoń za pieniądzem i wzrost popularności zrobiły swoje i obecnie mamy aż 20 wyścigów. Połowa z tego odbywa się poza Starym Kontynentem. Globalizacja dotknęła też świat motocykli. W identycznym okresie liczba zawodów wzrosła z 16 do 18, a w przyszłym roku w MotoGP dojdzie kolejny wyścig - Grand Prix Indonezji.

Prawdziwi bohaterowie

Dla osób, które pracują przy czołowych seriach wyścigowych, wydłużający się kalendarz to nie lada problem. Bo jest on równoznaczny ze spędzeniem kolejnych tygodni poza domem. O ile gwiazdy motorsportu stać na to, by podróżować na poszczególne rundy ze swoimi rodzinami, o tyle pozostałych mechaników i innych pracowników nie.

Dla przeciętnego Kowalskiego weekend wyścigowy trwa trzy dni - zaczyna się piątkowymi treningami, później mamy sobotnie kwalifikacje i niedzielny wyścig. Dla pracowników jest on dłuższy. Bardzo często ekipy meldują się na torach już we wtorek, najpóźniej w środę. Pakowanie następuje zaraz po niedzielnym Grand Prix. Do liczby wyścigów należy też dodać liczne prywatne sesje testowe, które odbywają się w trakcie sezonu, chociażby w MotoGP.

- Prawdziwymi bohaterami motorsportu są członkowie naszych rodzin, którzy siedzą w domu. To jest niesamowicie trudne do pogodzenia. My mamy ogromną pasję do tego, co robimy. A w końcu kiedy wracam z wyścigów, to muszę prać brudną bieliznę. Nie mam ochoty jeść, bo spędziłem ileś czasu za granicą i przez trzy tygodnie odwiedziłem każdą restaurację - mówi w wywiadzie dla "Speedweeka" dziennikarz Nick Harris, który przez 37 lat pracował jako "głos MotoGP".

Tęsknota za rodziną

Harris podróżował na każdy wyścig i z padoku komentował wydarzenia dla oficjalnego zarządcy MotoGP - firmy Dorna. W tym roku powiedział dość. Grand Prix Walencji w listopadzie, kończące sezon, było jego ostatnim w karierze. - Przy takiej pracy trzeba mieć u swojego boku szczególnego partnera i wyjątkowe dzieci. Sam miałem dużo szczęścia pod tym względem. Nikt nie myśli o tym, że takie częste podróże mogą być przyczyną niepowodzeń w wielu związkach i małżeństwach. Bo takie nieobecności muszą odbijać się na sytuacji w domu. Ludzie w najbliższym otoczeniu muszą być bardzo wyrozumiali. Muszą ci pozwolić, abyś podążał za swoją pasją - dodaje Harris.

Nie każdy jest tak wytrwały jak Harris. Niektórzy dziennikarze rezygnują po kilku latach, inni selekcjonują wyścigi. Mechanicy i członkowie ekip mają gorzej. Oni nie mogą sobie pozwolić na taki ruch. Podczas gdy wartość kontraktów kierowców w F1 obliczana jest w milionach, mechanik średniego zespołu zarabia w granicach 30-80 tys. funtów rocznie.

Nieco lepiej prezentują się stawki menedżerów i szefów ekip. Oni mogą liczyć na pensje w wysokości od 90 do 350 tys. funtów. Pensje wypłacane są w brytyjskiej walucie, bo większość zespołów siedzibę ma właśnie na Wyspach i ma zarejestrowaną działalność na terytorium Wielkiej Brytanii.

- Spędzasz życie na podróżowaniu, nie masz zbyt wiele czasu dla rodziny. Nie masz też okazji, by wydawać pieniądze, które zarobiłeś. Po prostu musisz kochać to co robisz. Musisz umieć pracować pod ciągłą presją. W końcu kierowcy wyjeżdżając z garażu, muszą polegać na tobie. Bo to oni ścigają się z niesamowitymi prędkościami i muszą czuć się bezpieczni - opowiada jeden z mechaników Force India.

Trudne chwile

W pracy dziennikarza związanego z motorsportem zdarzają się też trudne momenty. Przekazywanie światu tej najgorszej nowiny - dotyczącej śmierci zawodnika. Doskonale wie o tym Nick Harris. Brytyjczyk w trakcie swojej niemal 40-letniej przygody z MotoGP widział dziesiątki wypadków, które kończyły się tragicznie. Tylko w ostatnich latach życie na torach tracili Shoya Tomizawa, Luis Salom czy Marco Simoncelli.

- Tomizawa był jedną z najmilszych osób, jakie spotkałem w swoim życiu. To był chłopak pełen energii, bardzo zabawny. W padoku zawsze potrafił się zatrzymać, by zrobić sobie zdjęcie z kibicem, porozmawiać, pośmiać się. Niestety, do moich obowiązków jako komentatora należy mówienie, gdy takie rzeczy się zdarzają. Straciłem też jednego z przyjaciół, Micka Patricka, w wypadku na Cadwell Park w 1977 roku. Ten moment mnie wiele nauczył, bo kolega z radia zadzwonił i powiedział, że powinienem przyjść na pogrzeb i powiedzieć parę słów. Nie chciałem. On mi jednak wyjaśnił, że to najlepszy sposób, by oddać mu hołd - wspomina Harris.

Przez wiele lat zmienił się sposób realizacji wyścigów. Obecnie, gdy tylko realizatorzy widzą, że zawodnik nie rusza się, a wypadek wyglądał fatalnie, nie prezentują powtórek tego zdarzenia. Nie chcą epatować krwią, wywoływać taniej sensacji.

- Byłem rzecznikiem Rothmansa, gdy doszło do śmiertelnego wypadku Ayrtona Senny. Niestety, byłem tam na miejscu i to wszystko widziałem, przeżyłem. Dopiero gdy kończysz pracę, trafia do ciebie, co się właśnie wydarzyło. Śmierć Simoncellego pokazaliśmy na żywo w telewizji, bo wszystko działo się tak szybko. To okropne. Obawiam się jednak, że to część naszej pracy - podsumowuje Harris.

ZOBACZ WIDEO: "Damy z siebie wszystko" #7. Marek Jóźwiak: Chciałem Świerczoka w Lechii

Komentarze (0)