Klan Bianchi: śmierć nie oszczędza tej rodziny. Najpierw Lucien, teraz Jules

17 lipca 2015 roku, po dziewięciu miesiącach spędzonych w śpiączce, zmarł kierowca Formuły 1, Jules Bianchi. Włosko-belgijsko-francuska rodzina przeżywa drugi taki dramat.

W tym artykule dowiesz się o:

Zamiast krwi mają benzynę, zamiast serca silnik V8, zamiast głowy automatyczną skrzynię biegów - witamy w rodzinie Bianchi. Rodzinie, która jak żadna inna na świecie, przekonała się o niebezpieczeństwie związanym z wyścigami. Rodzinie, która przeżyła dwie potężne tragedie. W końcu rodzinie, której blizny już na zawsze będą przypominały o dramatycznych chwilach.

[ad=rectangle]

We Włoszech słucha się żony

Wszystko zaczęło się jeszcze przed II wojną światową. Pradziadek zmarłego kilka dni temu Julesa Bianchiego, był mechanikiem w fabrycznym zespole Alfy Romeo (a dokładniej w Scuderia Ferrari, która wtedy korzystała z pojazdów tej marki). Do pracy nie miał daleko, bo rodzina pochodziła z Mediolanu i okolic. Roberto Bianchi kochał motoryzację, miał smykałkę do samochodów, więc połączył przyjemne z pożytecznym. Współpracował m.in. z legendą przedwojennych wyścigów - Tazio Giorgio Nuvolarim. Włoch jest uznawany za najlepszego kierowcę tego okresu oraz jednego z najlepszych w całej historii sportu motorowego. Na koncie miał ponad 50 zwycięstw najbardziej prestiżowych zawodów świata.

Roberto marzył o tym, aby samemu zostać kierowcą wyścigowym. - Prababcia powiedziała mu kiedyś, że ma absolutny zakaz wsiadania do samochodów, które przygotowywał na zawody - śmiał się w jednym z wywiadów Jules. - A że we włoskich rodzinach, to kobiety mają najwięcej do powiedzenia, nie został kierowcą.

W 1950 roku Roberto wyemigrował do Brukseli. Tutaj podjął współpracę z Johnym Claesem, pierwszym belgijskim kierowcą, który wystartował w Formule 1. W latach 1950-55 był jednym z ważniejszych mechaników przygotowujących bolid do kolejnych startów. Tuż przed sezonem 1956 współpraca nagle się zakończyła. Claes zmarł na gruźlicę.

Zwyciężył w legendarnym Le Mans

Roberto Bianchi nie spełnił swojego marzenia o czynnym uprawianiu motosportu, ale miłość do wyścigów na stałe zapisała się w genach. Dwóch synów - Lucien i Mario - szybko pokochało zapach benzyny.

Zwłaszcza Lucien bardzo szybko pokazał, że ma ogromny potencjał. Już jako nastolatek siedział w rajdach na fotelu pilota. - Błyskawicznie chłonął wiedzę, jak gąbka - pisali belgijscy dziennikarze. Doświadczenie zdobyte w tej roli bardzo szybko zaprocentowało. Lucien przesiadł się za kierownicę i został prawdziwą gwiazdą.

W latach 50. i 60. XX wieku nie było jeszcze specjalizacji. Dlatego Lucien mógł wygrywać zarówno rajd Tour de France (aż czterokrotnie), a jednocześnie był najlepszy na torze, zostając mistrzem Formuły 2. Brał również udział w wielu Grand Prix królowej sportów motorowych - Formule 1. W 1968 roku zajął trzecie miejsce w GP Monaco. Wyjątkowo kochał starty w wyścigach wielogodzinnych. - Uwielbiam, gdy zmęczenie wprowadza mój organizm w stan "nirwany" - mówił. - Po kilku godzinach adrenalina tak wypełnia mój organizm, że z kilometra na kilometr czuję się lepiej.

Pewnie dlatego właśnie w tego typu rywalizacji osiągał największe sukcesy. W 1968 roku wygrał 24-godzinny wyścig Le Mans, a do triumfu w Londyn-Sydney Maraton (15 tysięcy kilometrów przez Europę, Azję i Australię!) zabrakło mu dosłownie 50 kilometrów. Tyle przed metą zderzył się z innym pojazdem i musiał wycofać się z wyścigu. A miał 24 godziny przewagi nad drugim w klasyfikacji przeciwnikiem.

Znał ten tor jak własną kieszeń

Sezon 1968 był ogromnie udany dla Luciena. Fachowcy twierdzili, że kolejne lata jeszcze bardziej umocnią jego pozycję w czołówce motosportu. Wspaniale rozwijającą karierę zakończył wypadek. Śmierć po raz pierwszy wyważyła drzwi rodziny Bianchi.

30 marca 1969 roku jadąc podczas treningu Alfą Romeo T33 na torze Le Mans, na prostej Mulsanne uderzył w słup telegraficzny. Nie miał szans. Zginął w miejscu, które znał jak własną kieszeń. Na jego cześć czwarty zakręt toru w Zolder (na którym przez wiele lat rozgrywano GP Belgii) został nazwany "Lucien Bianchi".

Śmierć Luciena wstrząsnęła całą rodziną. Zwłaszcza, że jego brat - Mauro - rok wcześniej na tym samym torze (Le Mans) miał także bardzo groźny wypadek. Jego Alpine A220 stanął w płomieniach. Przez długi czas kierowca nie mógł wydostać się z palącej się pułapki. Po wielomiesięcznej rehabilitacji wrócił do zdrowia. I kiedy w marcu 1969 roku zaczął powoli osiągać wysoką formę (był kierowcą Formuły 3, F2, oraz testował bolidy F1), nadeszła śmierć Luciena. Po tej tragedii postanowił zrezygnować z dalszej kariery sportowej. Nie wyobrażał sobie, aby jeszcze kiedykolwiek brać udział w wyścigach. - Nie mogłem całkiem porzucić toru, ale również nie chciałem narażać moich bliskich na kolejne nerwy - mówił Mauro, dziadek Juliena. - Dlatego zdecydowałem się na rolę kierowcy testowego.

Uderzył w dźwig

Rodzina Bianchi, a zwłaszcza kobiety, po śmierci Luciena postanowiła, że kolejny przedstawiciel rodu - Philippe Bianchi - nie będzie się ścigał. Miłości do motoryzacji nie udało się do końca zabić. Ojciec Julesa nie był czynnym zawodnikiem, ale zarządzał torem kartingowym Brignoles we Francji, bo tam przeniosła się rodzina. Tor okazał się naturalnym "placem zabaw" dla Julesa. Zmarły 17 lipca 2015 roku kierowca Formuły 1 jak tylko zaczął pewniej stawiać kroki, od razu usiadł za kierownicą. Ojciec z dziadkiem postanowili, że trzeba pielęgnować miłość dzieciaka do motoryzacji. - Byłoby grzechem, gdyby taki talent nigdy nie wystartował w zawodach - mówili.

Kilkadziesiąt lat po tragedii na torze Le Mans klan Bianchi uwierzył, że klątwa już dawno minęła. Jules osiągał coraz większe sukcesy. Formuła 3, seria GP2, Formuła Renault - błyskawicznie piął się w hierarchii. W 2013 roku, nie mając jeszcze 24 lat, zadebiutował w Formule 1. Jeździł w najsłabszym teamie stawki - Marussia. Kwestią czasu był transfer do lepszego zespołu. Głośno mówiło się, że od sezonu 2015 będzie kierowcą Saubera.

5 października 2014 na torze Suzuka (podczas GP Japonii) miał bardzo poważny wypadek. Na 43. okrążeniu wypadł z toru i uderzył w dźwig wyciągający bolid Adriana Sutila. Bianchi trafił do szpitala, gdzie przeszedł operację. Przez kolejne miesiące znajdował się w śpiączce. Nie wybudził się aż do 17 lipca 2015. Tego dnia zmarł.

1969, 2015... Czy rodzina Bianchi jeszcze kiedykolwiek wróci na wyścigowy tor? Dzisiaj to pytanie jest retoryczne. Pamiętajmy jednak, że czas leczy rany. A przecież w żyłach tej familii płynie benzyna.

Źródło artykułu: