Tegoroczne GP Arabii Saudyjskiej odbędzie się przy podniesionym rygorze bezpieczeństwa. To konsekwencja wydarzeń sprzed roku. Gdy kierowcy znajdowali się na ulicznym torze w Dżuddzie, pod koniec pierwszego treningu Formuły 1 rakiety spadły na pobliskie zakłady rafinerii Aramco. Był to atak rebeliantów z Ruchu Huti, skonfliktowanych z reżimem w Rijadzie w związku z toczącą się wojną domową w Jemenie.
Atak rakietowy na Dżuddę w trakcie weekendu F1 doprowadził do bojkotu kierowców, którzy żądali odwołania wyścigu. W padoku do późnej nocy trwały negocjacje, które zakończyły się przymuszeniem zawodników do startu w GP Arabii Saudyjskiej. Ten kraj wpłaca bowiem do budżetu F1 ponad 50 mln dolarów rocznie, a podobną sumę jako sponsor wykłada Aramco.
Arabia Saudyjska zwiększyła bezpieczeństwo
Temat bezpieczeństwa zdominował konferencję prasową przed GP Arabii Saudyjskiej. Lando Norris z McLarena zapewnił, że jest "szczęśliwy z jazdy w tym miejscu" i "nie martwi się o nic". Alexander Albon z Williamsa dodał, że w tym roku organizatorzy wyścigu "włożyli dużo pracy w to, aby wszyscy czuli się bezpiecznie".
ZOBACZ WIDEO: Polak dokonał niemożliwego. Wylądował samolotem na szczycie drapacza chmur
O co dokładnie chodzi? Z nieoficjalnych informacji wynika, że zwiększono liczbę kontroli w Dżuddzie, w kluczowych miejscach zainstalowano dodatkowe kamery monitoringu, a cała uwaga systemu obrony przeciwrakietowej Arabii Saudyjskiej ma być skupiona właśnie na mieście.
- Wiele nam wyjaśniono i powiedziano. Mogę powiedzieć, że jesteśmy w bezpiecznym miejscu i muszę polegać na tym, co usłyszałem. Wierzę, że nas nie okłamują i organizują bezpieczną imprezę - powiedział z kolei Carlos Sainz z Ferrari.
- Ostatni rok był dość "wyjątkowy". Żadnemu z nas nie podobało się to, co miało miejsce tutaj, ale myślę, że teraz znajdujemy się w innej sytuacji. Również pod względem politycznym. Strony zaangażowane w konflikt ogłosiły zawieszenie broni i to dodaje nam pewności siebie - dodał Kevin Magnussen z Haasa.
Lewis Hamilton nie czuje się bezpiecznie
- Nie mam wiele do dodania. Jestem w kontrze do tych wszystkich słów, jakie oni wypowiedzieli - wypalił nagle Lewis Hamilton, po tym jak kilku kierowców stwierdziło, że "ufa F1", a sytuacja w Arabii Saudyjskiej poprawia się względem lat ubiegłych.
Słowa siedmiokrotnego mistrza świata F1 wywołały konsternację wśród dziennikarzy. - Nie rozwinąłem myśli, więc można ją dowolnie interpretować - skomentował kierowca Mercedesa, a po chwili dodał, że "nie może się doczekać wejścia do kokpitu modelu W14".
Hamilton ciągnięty za język stwierdził, że jest jedynie zadowolony z tej części pracy, którą ma do wykonania. Kolejny raz dał sygnał, że nie jest zadowolony z tego, że znajduje się w Arabii Saudyjskiej. W podobnym tonie 38-latek wypowiadał się już w przeszłości, krytykując organizowanie wyścigów w krajach łamiących prawa człowieka.
- Nie chcę w to wchodzić - powiedział Hamilton, gdy był pytany, czy jego słowa mają podtekst polityczny. - Oby wszyscy przeżyli bezpieczny weekend tutaj i mam nadzieję, że wszyscy wrócą bezpiecznie do domu. To wszystko, co możemy zrobić, czyż nie? - zapytał.
Hamilton nie zbojkotuje F1
Hamilton od pewnego czasu w wyścigach na Bliskim Wschodzie startuje w tęczowym kasku, sprzeciwiając się w ten sposób łamaniu praw człowieka i prześladowaniu społeczności LGBTQ+ w tych krajach. To w niego najmocniej uderzył również zakaz wypowiedzi ws. politycznych, jaki na początku 2023 roku wprowadziła FIA. Pod presją kierowców federacja musiała się jednak z niego wycofać.
Czy w tej sytuacji Hamilton myślał o zbojkotowaniu wyścigu w Arabii Saudyjskiej? Okazuje się, że nie. - Formuła 1 pojechałaby beze mnie, więc po prostu staram się dowiedzieć jak najwięcej, gdy udaje się do nowych miejsc. Uważam, że gdy sport trafia do lokalizacji, w których występują problemy związane z prawami człowieka, tak jak tutaj, to sport ma obowiązek podnosić świadomość i próbować wywrzeć pozytywny wpływ - powiedział Brytyjczyk.
Nieco inaczej sprawę ocenił George Russell, który jest obecnie dyrektorem Stowarzyszenia Kierowców F1 (GPDA). - Wyciągnięto wnioski z wydarzeń sprzed roku. To daje nam nieco pewności i spokoju. W ubiegłym sezonie brakowało komunikacji. O ataku rakietowym dowiedzieliśmy się z mediów społecznościowych, a nie od źródła. To dolało oliwy do ognia - podsumował Russell.
Łukasz Kuczera, dziennikarz WP SportoweFakty
Czytaj także:
- Bez paniki w Ferrari? Szef zespołu szuka "kreta"
- Amerykański milioner obchodził sankcje? Mógł wesprzeć machinę wojenną Putina